PROBLEMY Z ZĘBEM c.d.

oraz WAKACJE PO V ROKU



         Hey Piotry,

    Mam nadzieję, że wszyscy dobrze bawicie się w Borach Tucholskich, z jednej strony żałuję, że nie mogłem tam się tam wybrać, a z

drugiej to i dobrze bo mam ciąg dalszy dentystycznej epopei. Już myślałem, że skończy się na bone graft po wyrwaniu korzenia 

siekacza, a tu okazuje się, że ten zębowy chirurg chyba sperforował moją zatokę szczękową (maxillary sinus). Boli jak cholera już 

od paru dni. Poszedłem do mojej dentystycznej Suzi, leżę na rozkładanym wyrku, wchodzi, czarna maska, fartuch, rękawiczki jak w 

domu pogrzebowym, nomen omen czy co. Na głowie masa kudłów, związanych czerwoną wstążką na czubku głowy w pióropusz, 

mała, chuda miotła. Pyta co się dzieje, głos zachrypnięty szorstki, prawie męski, pewnie chowała wąsy pod tą maską, typowe objawy 

nadprodukcji nadnercza. Mówi, że muszę iść do specjalisty od zatok, ona nie wie co się dzieje. W międzyczasie narobiła mi kupę 

zdjęć (x-ray) i oświadczyła, że będę miał problem z siekaczem po drugiej stronie szczeki. Poradziła mi, że trzeba go wyrwać i wstawić

sztuczniaka. Za ten cały trud policzyła sobie 450 dolców. Nic tylko być dentystą w USA, choćby byle jakim, jak ta miotła Po jej 

przepowiedni uświadomiłem sobie, że trzeba będzie zostać przeżuwaczem, bo trzonowce są całkiem niezłe, baj, baj bycze kotlety. 

Tyle, że jeszcze zadzwoniłem do chirurga ile to będzie za implant (sztuczniak), on że gdzieś między cztery i pół do pięciu tysięcy 

dolców. Myślałem, że spadnę z krzesła. Rena na to, że trzeba zrobić bo ona nie chce mieć konduktora w domu (to taki co w 

tramwajach przecinał bilety jeszcze w peerelu), to ja też podobno będę mógł to robić moimi siekaczami. Moja piękna czasem ma 

racje, statystycznie 50:50, to chyba to zrobię.

    Ale nie o tym chciałem pisać, miało być o wakacjach po V roku, to i będzie.

    Gdzieś pod koniec V roku doszły mnie szepty, że ludzie jadą na wymianę studencką do ZSRR, że to niby ma być praktyka 

dyplomowa dla reprezentacji wysrolu, po parę osób z każdego wydziału. Komisja na tą okoliczność miała jakieś kryteria poza 

kumoterstwem; niby tzw. zaangażowanie społeczne, średnia powyżej cztery i o ile pamiętam chyba jeszcze przyjazny stosunek do 

ustrojowej mieszanki socjalistyczno-komunistycznej. Społecznikiem nigdy nie bylem poza tym, że na egzaminie pisemnym z 

farmakologii jeszcze na IV roku, dałem Bogdanowi ściągnąć pół mojego tematu, choć to nie miało nic wspólnego z jego. Myślałem, że

nie mam szansy na taką ekskursję, bo z ustrojową przyjaźnią też było u mnie dość cienko, widocznie tak wyssałem z siarą mojej 

mamuśki.

    Po jakimś już czasie zapomniałem o tej wyprawie, a tu przy jakiejś okazji Gibbon zdradził, że do Rosji jedzie Bogdan, on i Błażej, 

ja jestem rezerwowym, jak w futbolu. Powiedziałem mu, żeby pogratulował Bogusiowi i poradziłem, że jak już tam będą to żeby po 

kolei pocałowali Lenina w dupę, oczywiście jak się nadarzy okazja i żeby się nie pchali. Gibbon śmiał się jak szalony ale nie wiem 

czy nadał te życzenia wycieczkowym wspólnikom. Po chwili okazało się, że Błażej nie pojedzie, bo coś tam mu się nie spełniło z 

kryteriów. Wyszło na to, że też będę musiał intymności podzielić z Leninem. Moja piękna nie była zachwycona, miałem niby 

pojechać w Bieszczady z gówniarzem, co ona teraz z nim zrobi, bo lata do pracy. Wyszło, że moja mamuśka go zabierze i wszystko 

będzie fajnie. Pytam moich wycieczkowiczów co oni zabierają do tej Rosji, okazało się, że jakieś kapy, damskie majtki i riesinki. 

Pytam co to takiego, Gibon że to prezerwatywy. Zdziwiłem się, bo Germance nie tak znowu dawno wybili miliony mężczyzn, zostały 

małolaty i cała masa żenszczyn, to po co im prezerwatywy, mają nadrobić populacje, bo ta ich cała planowana industrializacja pójdzie

w kanał.

    W końcu mamuśka znalazła w jakimś GS-ie dwie kapy w przedziwne tureckie wzory i jeszcze dziwniejsze bohomazy, Renę 

wysłałem na połów fikuśnych majtek, trochę opierała się, to ty jedziesz na praktykę czy do burdelu, ale kupiła chyba z tuzin czy dwa, 

nie liczyłem. Riesinki kupiłem w dwóch kioskach, wszystkie jakie mieli, w jednym sprzedawczyni uśmiechała się znacząco, to pan 

tego nie przeżyje. Wpadłem jeszcze do peweksu po rifle, kupiłem jedną parę za 12 dolców, niech ruski zobaczą jacy to my jesteśmy 

pro- zachodni.

    

    Jedziemy !

    Za rodinu, za Stalinu..

    Wycieczka do Rosji, infantylnie nazwana praktyką dyplomową, zaczynała się w Warszawie, gdzie załadowaliśmy się w wagon 

zwany sypialnym do przejścia granicznego Terespol-Brześć. Wylądowałem w przedziale z Gibonem i dwoma facecikami z Wydziału 

Rolnego, Bogdan wybrał towarzystwo niejakiego Norberta, stróża przyzwoitości moralno-społecznej naszej wycieczki. Było też i parę

dziewczyn, głównie z zootechniki i melioracji, ciekawe bo związek radzieckich ludów nie był znany z osiągnięć melioracyjnych 

terenów rolniczych ani żadnych innych, do rzymskich akweduktów nawet się nie umywali. Dziewczyny musiały mieć za to duże 

osiągnięcia w pracach społecznych i całkiem niezłą średnią, a przynajmniej na to wyglądały, stróż moralności mógł spać spokojnie. 

W wagonie sypialnym, jak nazwa wskazywała, przedziały były raczej średnio sypialne, po obydwóch stronach przedziału drewniane 

ławki z oparciem, też drewnianym, siedzenie wymodelowane na wzór muskularnego ruskiego osiłka ze świetlistego plakatu, oparcie 

dla okazałej żenszczyny co to pokazywała wała, nie wiadomo komu, też z plakatu, sławiącego komunistyczny dobrobyt. 

Z wymodelowania wyglądało na to, że oboje musieli mieć stalowe pośladki ruskiego cziełowieka. Po obydwóch stronach oparć 

wisiały jakieś parciane pasy, okazało się, że na tych pasach można było powiesić oparcia ławek i w ten oto sposób robiło się spanie 

na czworo, prawie jak w Ritzu.

    Jedziemy, rolnicy wyciągnęli z torby flaszkę żytniej, jak już jedziemy do Rosji to wypijemy, pod paznokieć, toast “za rodinu, za 

Stalinu..”, wypiliśmy, zrobiło się raźniej. Po paru godzinach na tych ławkach jesteśmy na przejściu granicznym, stoimy gdzieś około 

dwóch godzin, wchodzi polska celniczka, co wieziemy, Gibbon że kapy, majki i riezinki, ona z uśmiechem, no tak. Stoimy dalej, 

pytam przez okno polskiego strażnika co się dzieje, on że coś tam z torami, nie pamiętam dobrze ale chyba węższe, coś zmieniają, 

chyba lokomotywę też. Przypomniał mi się kawał, całkiem a propos sytuacji; pociąg stoi na granicy z Rosją, mija godzina, potem 

druga i trzecia, wreszcie ktoś pyta ruskiego strażnika; szto dziełajet, on parowoz mieniajem, na szto na elektrowoz ?, niet, na 

wodku….

   

    Jechaliśmy do Leningradu dwa dni i noc między nimi. Same prerie, jak w Ameryce, tyle że bez indiańców, trawy po pas i wyżej, 

żywej duszy jak okiem sięgnąć. Dokończyliśmy żyto. Śpiewaliśmy: Za rodinu, za Stalinu, za Biełowo Cara. Tak było w tych 

czastuszkach... Na spotkaniu z ruskimi pięknościami w akademiku zaśpiewaliśmy też: Kagda ja był malcziszkoj, po ulicach szagał..... 

Cale towarzystwo było już lekko podkute i śmiali się jakby nie było jutra, najbardziej komsomolec, który był naszym rukowoditielem 

na czas pobytu.,

    Może napiszę później o tej wyprawie do Leningradu i Moskwy, bo to było kuriozalne. 

     

          y 



    powrót