Matuszka Rosija,

    

    Leningrad. Wysiadamy na stacji kolejowej Moskowskaja, zbudowana w 1851 roku, przebudowana w ciągu następnych 

dziesięcioleci do wymogów współczesnej transportacji, chociaż z zachowaniem historycznej architektury, tak samo zresztą jak 

Octyabrska, siostrzana stacja w Moskwie. Przechodzimy podziemnym tunelem na przeciwną stronę Moskiewskiego Prospektu, 

szerokiego na co najmniej 150 metrów, kuriozalnie bez oznakowania dla pieszych, ale ruch samochodowy jak na Saharze w samo 

południe, pusto. Parę kroków dalej wejście do stacji Avtovo, linii #1 metra łączącej brzegi Zatoki Fińskiej od północy z Leningrad 

Oblast od południa. Architektura stacji Avtovo niesamowita, szkło, stal i beton, jak gdzieś w bezmiernej kopule na pograniczu Milki 

Way. Wystrój fantastyczny, nośne kolumny kryte ornamentowanym szkłem, białe ściany z polerowanego marmuru, jakby wczoraj 

instalowane, na czworokątnych marmurowych piedestałach kamienne rzeźby obrońców Leningradu, mozaiki Woroneckiego i 

Sokołowa uwieczniają sceny z Leningradzkiej Blokady w czasie Drugiej Wojny Światowej. Nie na darmo ta stacja metra należy do 

najpiękniejszych stacji gdziekolwiek w naszym Universum.

    Wysiadamy po około półgodzinnej jeździe na jakiejś stacji metro. Na brzegu parku, zaraz na drugiej stronie przejścia dla pieszych 

ponad koronami drzew prześwituje skupisko szarych, szeregowych budynków studenckiego campusu, tu zwanych obshenitskiye. 

Konsomolski rukowoditiel prowadzi do, jak się później okazało, budynku przeznaczonego tylko dla inostranców od drugiego pietra 

wzwyż, jedynego zresztą na całym campusie, coś jakby wyludniona wieża Babel, od drugiego pięterka, inostrance pewnie wywiały do

Afryki. Pokoje dwuosobowe, żelazne wyrka, poduszka, dwa koce na każdym, niebieski metalowy, jednoszufladkowy stolik. Pędzimy 

do toalety, a tam podłużna sala, pod ścianą z kranami i niebieskim korytem, długim na dwadzieścia może dwadzieścia pięć stanowisk 

dla delikwentów do odświeżania, woda zimna. Po drugiej stronie, na przeciw koryta przedziały, bez drzwi, na środku każdego muszla,

bez przykrycia, obok żelazny, siatkowy kosz na zużyty papier toaletowy, w koszu wielkie, wypasione, brzęczące zielone muchy, 

wyglądały na oswojone, bo nie reagowały na obecność kogokolwiek. Obrazek sowieckiego dobrobytu połączonego z komfortem. Ale 

i tak dobrze, bo na przykład starożytni Grecy używali obrobione kamienie, załatwiali swoje sprawy i zostawiali te kamienie dla 

następnego użytkownika, po wyschnięciu naturalnie, czyścioszki. Pewnie im nie za bardzo to wszystko przeszkadzało w 

czymkolwiek, bo potomkowie przeżyli do dzisiaj, a co dopiero ruskie czełowieki. Pokój dzieliłem z Gibbonem, wywiedział się skądś, 

że żarełko dają w stołówce sąsiedniego akademika, pędzimy. Gigantyczna sala żarłodajni , kolejka jak po pomarańcze zaraz przed 

Świętami, dochodzimy, po drodze łapiemy blaszane talerze i wojskowe nożo-widelce. Na obiad dostajemy po potężnej łyżce brązowej

kaszy, chyba gryczanej i drgający kawał tłuszczu z przerostami nikłych żyłek mięsnych, wydawało się, że chce uciec z talerza. 

Gibbon do mnie; ten tucznik to chyba półżywy, jakby uciekał, łap za ogon i z powrotem na michę, scyzorykiem go. Ryczymy do 

upadłego.

    Zaraz na drugi dzień, Boguś przylatuje z wiadomością, że przychodzi kupiec na wszystko co mamy, podobno jakiś hurtownik, to 

jego rutyna, kręci ten biznes od lat, płaci nieźle, nie ma targowania. Całkiem fajnie, bo alternatywa sprzedaży damskich majtek do 

kupy z riezinkami na rogu ulicy nie wyglądała za bardzo obiecująco. Przyszedł, do każdego pokoju osobno, kupił wszystko jak leci, 

zapłacił, towar zabierze później. Wieczorem wrócił z dwoma pomocnikami, wpakowali towar do łazika, jeszcze przed zniknięciem, po

koleżeńsku poinformował, że on jest absolwentem tego uniwerka i że zaraz na następnej ulicy jest sklep spożywczy na wypadek 

jakbyśmy chcieli się dożywić, alkohole też tam mają, bomba. Zniknęli.

   Yankes

     powrót