Pierwyje experimentyje dolce (pierdolce)

    Nasza rosyjska wycieczka zbliża się do dość szczęśliwego końca, byliśmy w paru miejscach i doświadczyliśmy rzeczy o które do tej

pory byliśmy biedniejsi, nawet o tym nie wiedząc, jesteśmy teraz bogatsi; veni, vidi ale bez vici, to ostatnie zostawiam dla Juliusza 

Cezara.

    Wypadało na koniec uszczęśliwić trzewia, do tej pory zaniedbane na korzyść historii, kultury, sztuki i paru jeszcze bardzo 

sensorycznych odczuć. Skądś dowiedzieliśmy się, że parę stacji metra od naszego akademika jest polski restoran (restauracja), 

jedziemy. Na zewnątrz neonowa Warszawa w esy-floresy, w środku przyjemnie, stoliki przykryte bordowymi obrusami, obicia 

pół-foteli tego samego koloru, cicha muzyka, trudno powiedzieć z jakiego repertuaru, ale w końcu jesteśmy tutaj na żartko, a nie 

koncert. Kelner poleca svinyye otbiruyye (kotlety schabowe) i coś tam jeszcze, zdaje się bliny z jakimś mięsem. Zamawiam 

schabowego, kolesie te bliny, że niby w kraju nażremy się schabowych, do tego pół litra Wyborowej, bardzo macho (po męsku). 

Kelner ubrany w jakiś wojskowy mundurek z czerwoną taśmą w pasie, chyba przypominający huzarów z czasów księcia Józefa 

Poniatowskiego (Pepi), Księstwa Warszawskiego i Elstery. Na moim talerzu ogromny kotlet, z jednej strony trochę zwisający chyba 

pośmiertnym ogonem nieboszczyka świntucha, kupka smażonych ziemniaków i grzybków pokrojonych w pasterki, ślinka leci jak u 

psa Pawłowa, kroje kawałek, cuchnie, wołam huzara, otbiruyye waniayet. Mówię żeby zabrał kotleta, ale zostawił ziemniaki i 

grzybki, wraca za chwile, cuchnący kotlet znika, ale przynosi miskę zupy, pytam szto eto, on że ucha, ja ucha?, on że to zupa z 

rybich łbów, za śmierdzącego kotleta. Żyje się raz i raz się umiera, spróbuję, pikantna bomba, bez łbów i łusek, pal diabli kotlet. 

Płacimy, ja nie całe 20 rubli, niby tanio ale jakieś 1,5 roku przed naszym najazdem na Leningrad, Ruski zrobili wymianę rubla bo 

chcieli podwyższyć wartość w stosunku do dolara i tym samym zrobić rubel walutą wymienną, nie wypaliło, a ludzie dostali po 

przysłowiowych dupach, bo zrobiła się drożyzna. Potem dali ludziom tzw. reperacje, bo szeptali po kątach, ale dość głośno. Tyle, że 

pierdolce pozostały pierdolcami, cha, cha, cha…

    

    Na drugi dzień z samego rana jedziemy do univermagu, czyli domu handlowego, po drugiej stronie prospektu jest podobno yuvelir 

(sklep jubilerski), fajnie bo wszystko zusammen do kupy. Univermag olbrzymi cztery albo pięć pięter, długi na co najmniej 200 

metrów, wchodzimy, w środku trochę ludzi ale rzadko, jedziemy ruchomymi schodami na piętro, a tam niesamowity tłum przed 

ladami, po drugiej stronie przed balustradami trzy lub cztery mniejsze tłumy, trudno powiedzieć, bo kotłują się jak w mrowisku. 

Pytamy co się dzieje, na dwóch stoiskach za ladą góra koszul, sprzedają męskie, po dwie na plecy, na następnych dwóch portki też z 

góry, wszystkie jakieś szare, też dwie pary na dupę, koszule w kratkę, zielone albo niebieskie, kratka szara, może czarna. Okazuje się,

że ludzie kupują koszule jak leci, bo tłum czekających napiera, potem lecą do mniejszych tłumów na wymianę, bo przy ladzie nie było

czasu na dobieranie rozmiarów, tak samo z portkami. Stoimy z boku, rżymy jak stare konie, bo wielki chłop kupił koszule na skrzata i 

vice versa, teraz mieniaja. To samo z portkami. Sztuka życiowego przysposobienia, komedia wraca do ganre tragedii (czytaj żanra

kategoria muzyki, literatury, sztuki, a tym samym życia), jak kto woli, bo potem żanra zmienia się jeszcze raz. Wychodzimy, 

wystarczy żanry, jaka by nie była.

    
   Idziemy do sklepu jubilerskiego, przy wejściu rosły osobnik bacznie nas obserwuje, pewnie wyniuchał
inostrancy,wchodzimy.

Jasno jak w pobliżu słońca, szklane lady wyłożone czarnym pluszem, na tym złote łańcuszki, bransoletki, kolczyki, diamenty 

oprawione w złoto albo srebro, wisiorki, cale kolie, zegarki, bogactwo i przepych, jak w jakimś Paryżu czy Nowym Yorku, tylko kto 

to kupuje, kogo na to stać ? Za ladą piękna dziewczyna, jak z jakiegoś plakatu, uśmiechnięta, wita nas: dzień dobry, nawet bez 

akcentu. Polka, wyszła za mąż za syna Wojennego Komendanta Leningradu (tyle lat po, a on stale wojenny). Architektka wnętrz, ale 

lubi złoto i wszystko co szlachetne, on Siergiej, inżynier od metra. Siedzi tu już 5 lat, ale myśli o powrocie do kraju, good luck. Pytam 

o złote obrączki, zaraz przyniesie, ma je na zapleczu. Kupiłem trzy, jedna jak na kończynę małego słonia, dwie trochę mniejsze. To 

pan żonaty, szybko kłamię, że nie, ona ale ma zamiar ?, ja coś w tym sosie. Chciała by pojechać do Krakowa, bo stamtąd pochodzi, 

ale nie ma już tam rodziny, siostra - bardzo piękna, wyszła za mąż za Anglika, mieszkają na przedmieściach Liverpool. Co niby mam 

jej powiedzieć, nie lubię spowiedzi nawet tych nie powszechnych, mówię, że życie zwykle zatacza kółko, lubi wrócić w poprzednie 

miejsca, tyle że w innym czasie, jak bumerang, spróbuj. Uśmiechnęła się tylko kącikiem ust, nie wiem czy zrozumiała, płacę, 

wychodzimy, na zewnątrz, szarówka.

   

    Jutro rano wracamy do kraju, koniec zabawy.

   powrót