Powrót z praktyki w Leningradzie
Następnego dnia pobudka, patrzę przez okno, jeszcze dość szaro, pyzato uśmiechnięty księżyc gdzieś między blednącymi
gwiazdami. Pakuje nie sprzedane intymności, jeansy, parę koszulek, trampki, niewiele zostało. Zastanawiam się co zrobić z
obrączkami, nie ma sensu gdzieś tam upychać, jak znajdą to będzie wyglądało na przemyt, wkładam do kieszeni jeansów, bo po co
komplikować sprawy. Schodzimy przed akademik, z autobusika wysiada Grisza, podrzuca nas do stacji metra Avtovo, to tylko parę
minut jazdy, wysiadamy, kierowca dostojnie kiwa głową, na bluzie przypiął więcej medali, ledwo się mieszczą, widocznie w końcu
wrócił z wojny. Wysiadamy gęsiego, po kolei podajemy ruki, Grisza uvidimsya kogda nibud (do zobaczenia kiedyś), kombatant
schastliwogo rozwrascheniya (szczęśliwego powrotu). Po paru przystankach metrem wysiadamy na stacji Moskowskaya
zheleznodorozhnaya. Na peronie tylko jeden pociąg, parę szarych wagonów, na pierwszym i ostatnim niegdyś biała tablica z
czerwonymi napisami Terespol-Brześć, wsiadać można tylko przez pierwszy wagon. Lokomotywa potężna, z komina bucha czarnym
dymem, gdzieś spod kół lecą kłęby białej pary. Przypomniał mi się wierszyk o Leninie w Poroninie spłodzony przez niejakiego
Minkiewicza. Było tam, że lokomotywa poci się i sapie, a Jurek zachwyca się jakąś górą, zdaje się, że Giewontem, niech Bóg ma tego
Minkiewicza w opiece, nie życzę mu źle choć zbezszcześcił moje imię. Jak już jestem przy Poroninie i Leninie to słyszałem kiedyś
tam kawał o tej postaci, znacznie mniej bałwochwalczy; Lenin wlazł do łazienki i tam siedzi, mały chłopczyk jakoś go tam znalazł,
wchodzi i prosi: dziadek Lenin daj na lody, Lenin nic, chłopak jeszcze raz dziadzia Lenin daj na lody, Lenin na to: odejdź chłopcze
bo się golę i ci brzytwą przyp..dole.
Podchodzi konduktor w czarnym mundurze, czapka z zielonym otokiem, trochę z tyłu za nim dwóch mundurowych, chyba ze
straży granicznej, kałasznikowy na plecach, pilnują żeby ktoś nie uciekł z kraju wiecznej szczęśliwości do zgniłego zachodu. Norbert
wyciąga stos papierów, konduktor przegląda każdą stronę przez dłuższą chwilę, coś tam mówi do mundurowych, kiwają głowami,
jeden otwiera drzwi wagonu, zapraszający gest, wsiadamy. Okazuje się, że do następnych wagonów można przejść tylko poprzez ich
połączenia. Przedziały chyba te same, którymi przyjechaliśmy parę tygodni temu, chcemy otworzyć okno, wyglądnąć na peron, nie
da się, bo zablokowane na wieczność. Wódkę będzie można kupić u wagonokrążcy, piwo też. Jedziemy, bye- bye Rosija.
Brześć, do przedziału wchodzi polska celniczka, panowie skąd, Gibbon z Leningradu, praktyka dyplomowa, ona acha, studenci, a
macie coś do oclenia. Gibbon rechota, górę złota. Ona do mnie, a pan co ma, mówię że obrączki, wyciągam z kieszeni, ona, śmieje
się, trzy, to pan może bigamista, ja do niej filozoficznie, nie wiadomo co życie upichci. Gibbon, to niech pani wpadnie później, mamy
ruską wódkę, na pożegnanie, a teraz na powitanie. Ona może później, nie przyszła, grzechy nie popełnione, to i odpuszczone. Po
dwóch dniach i nocy wylądowaliśmy późnym popołudniem w Warszawie Wschodniej, prawie pusto i brudno, ale Wars otwarty,
zamawiamy jakąś pieczeń w sosie grzybowym i piwo pod tytułem Piastowskie, pewnie cała dynastia Piastów przewraca się w
grobach, piwo cieplutkie. Pociąg do Wrocławia mamy za trzy godziny z Warszawy Głównej, w domu za przeszło pięć godzin, w
środku nocy.
Szukam dzwonka, na klatce schodowej ciemno jak w przysłowiowej afrykańskiej czarnej dupie, otwiera ojciec, no wreszcie
wróciłeś, no tak, mało kto zostaje w Rosji, Rena uchyla drzwi, witaj, witaj, zguba się znalazła, bądź cicho bo obudzisz dziecko.
Idę się ochlapać, w rurach grzmi i rzęzi jak Niagara, stara poniemiecka kamienica, dziwię się, że jeszcze jakoś stoi. W pokoju
ciemno, włażę pod kołdrę, Rena: cały dom obudziłeś, no chyba nie, bo gówniarz tylko przewrócił się na drugi bok. W pokoju
przyjemny mrok, przez szparę między zasłonami przenika poświata ulicznych lamp, fajnie jest w wyrku pięknej dziewczyny,
zasypiam.