Ostatnie wakacje (z kaczką)
Ledwo wróciłem z wycieczki do Leningradu, moja piękna oświadczyła, że jedziemy na wakacje, bo ona też potrzebuje oderwać
się, mówię że już się oderwała ode mnie, ona że to ja się oderwałem, ale na jedno wychodzi i że jestem głupi. Ja na to, że nie wszyscy
mogą być mądrzy, a jak by byli to świat mądrali byłby nie do zniesienia, to ktoś musi być głupi. Mamy jechać nad morze, do
Świnoujścia, będzie fajnie bo jej brat, załatwił nam pokój z łazienką u jego znajomych za parę groszy. Małżeństwo, bezdzietne, on gra
na perkusji w zespole Ryśka, nota bene będziemy chodzić tam na tańce, bo ona różańca ma dosyć. Całkiem fajnie ale co zrobimy z
gówniarzem, ona że jedzie z nami, ja no to co za oderwanie, ona że nie chce odrywać się od dziecka tylko od tego environmentu.
Jedziemy, na dworcu Głównym tłumy, pociąg pospieszny leci z Zagórza do Szczecina, zwykle przyjeżdża już przepełniony. Mój
ojciec kupił bilety dwa dni wcześniej i sam pojechał do Opola, żeby nam zarezerwować miejsca w przedziale, pewnie zadowolony, że
znikamy na dziesięć dni. Na peronie masa ludzi, pociąg powolutku wtacza się w to mrowisko, ojciec stoi w opuszczonym oknie,
widzę go jak macha obiema rękami, lecę z gówniarzem na grzbiecie, on go porywa, gówniarz ryczy jak by go ze skóry obdzierali, szał,
pędzę do wejścia, Rena za mną, ojciec pokazuje nas konduktorowi, jakieś baby pyskują, że tak nie może być, po to jest kolejka, tyle
że kolejki nie ma, tylko zmierzwiony, wściekły tłum. Wchodzimy, konduktor otwiera przedział, na jednej stronie ławki siedzi ksiądz
miedzy dwoma babinami, one w cywilu, pewnie kościelne służące albo kucharki, całkiem nie brzydkie, omen czy co, ksiądz to nie za
dobra przepowiednia, przeciwna ławka dla nas, konduktor zaklucza drzwi. Otwieram okno, ojciec do mnie tylko sprawuj się, pytam
ile dał łapówki, on trzy stówki, stówka na dupcię, myślę że od tego są rodzice, a jeszcze bardziej dziadki. W Szczecinie mieliśmy
przesiadkę na lokalny pociąg do Świnoujścia, nie było tłumu, poszło gładko i po prawie ośmiu godzinach meldujemy się u znajomków.
Jutro wyjeżdżają na tur do Koszalina, Słupska i Międzyzdrojów, bo tam grają w kasynach czy klubach oficerskich albo w jakichś
knajpach, fajnie, nikt nikogo nie musi znosić przez cały tydzień. Kamil dostał w prezencie drewnianą kaczkę na kółkach, bardzo
piękna, malowana na kolory tęczy, ciągał ją za sobą gdziekolwiek się ruszyliśmy, miała jakieś proste urządzonko, kawałek deszczułki
umocowanej nad zębatym mimośrodem, jak kaczka jechała to deszczułka wpadała w zęby dłuższej osi mimośrodu i robiła okropny
skrzek, jakby jej ktoś podrzynał drewniane gardło, można było dostać szału, ale gówniarz się z tego bardzo cieszył, miałem nadzieję,
że ta deszczułka złamie się, ale na próżno. W sumie było całkiem nieźle, wolałbym Mielno, ale co tam, był deptak, knajpy, plaża i
zimny Bałtyk, czegóż nam więcej trzeba. Na parę dni przed powrotem Rena oświadczyła, że będziemy mieli jeszcze jedno dziecko, o
mało nie padłem, pytam czy w pobliżu bociany uwiły sobie gniazdo, a ona tam się zaplątała. Śmieje się jakbym ją po piętach drapał,
to nie to, żona brata celniczka jedzie na szkolenie, jak wyniuchać przemyt narkotyków ze Szwecji i musi gdzieś upchać ich córkę, 6
lat, Marlena, chyba po Ditrich, bo ta Czesia miała dosypkę paru kropli germańskiej krwi. Rena zgodziła się i teraz ta Marlena
ciągnęła na spółkę z Kamilem tą cholerną kaczkę. Wracamy, najpierw Moskwiczem do Szczecina, nie powinno być tłumu na pociąg
do Wrocławia, nie było.