Człuchów – doktor pełną gębą
W kwietniu dowiedziałem się, że skrócono mi staż do 6-ciu tygodni, Powiatowy dostanie urzędowe pismo z Wojewódzkiego
Zakładu pod koniec miesiąca, da mi znać jak przyjdzie ale to już pewne i teraz mogę pełnić dyżury sam, bo jestem doktor pełną gębą.
Miałem się podobno cieszyć bo za dyżury płacili 170 złotych, od 18- tej do 7 rano. Jastrzębski z Kierownikiem Lecznicy mają zrobić
grafik, fajnie jak muszę to muszę, ale nie powiem żebym się cieszył. Rena stale była zajęta chałupą, wymienili okna, zalepili dziury
między ścianą a okiennicami, włożyli podwójne kaloryfery, potężny bojler zniknął z sufitu nad wanną, nowy stał w kącie łazienki
zaraz za pralką, macher z Zakładów Energetycznych ustawił ulgowe godziny grzania. Meble przyjechały z Chojnic, zrobiło się dość
przyjemnie, w każdym razie mieszkalnie. Kiedyś tam przyszedł brygadzista z budowy osiedla i namówił Renę na kafelki nad i z
przodu wanny, żeby zakryć nogi. Miały być niebieskie ale za mało gdzieś ukradli i postanowili, że co drugi kafelek będzie biały, no i
był, teraz na tych kafelkach można było grać w warcaby, jak by się kto uparł, albo w szachy. Piękna była niesamowicie dumna,
bardzo ją to wszystko dopieściło, zgodnie z przysłowiem babina dopieszczona jest zadowolona.
Kiedyś tam pod koniec kwietnia wpada Jastrzębski do laboratorium, jest pismo z Wojewódzkiego Zakładu z Umową na
zatrudnienie i uposażenie, dwie kopie, jedna dla mnie a druga do biura Lekarza Powiatowego. Niech pan wpadnie do biura za chwile
bo trzeba będzie też powiadomić księgową, pani Regino też proszę, zabrał obydwie kopie i zniknął. Pędzimy do biura, nie wierzę
własnym zmysłom, jestem teraz oficjalnie Kierownikiem Powiatowego Laboratorium, Ordynatorem w Lecznicy Zwierząt i
Wojewódzkim Specjalistą ds. Niepłodności i Chorób Wymion. Zatkało mnie kompletnie, niespodzianka z tym specjalistą. Jastrzębski;
panie kolego mamy w całym województwie problem z tymi dwoma chorobami, lekarze i technicy nie przeszkoleni, na przykład dają
zastrzyki antybiotyków w wymiona krów czy świń, nie mówiąc już o badaniach jajników na cysty, a pan dopiero co skończył
Wrocław, to musi pan być na bieżąco. Bedzie pan prowadził szkolenia i sympozja w województwie, Dąbrowski ma przyjechać z
Marciniakiem, już ustalili z grubsza terminy i teraz tylko chcą się z nami skonsultować, dobrze jakby pan napisał program. Dostałem
3500 złotych więcej uposażenia, w sumie będzie 12499 złotych miesięcznie, księgowa; przed potrąceniami, dyżury płatne osobno
15-tego każdego miesiąca, pensje pierwszego albo koło pierwszego bo czasem są dni wolne od pracy. Wychodzimy, Rena; całkiem
fajnie, bo już są dziury w kieszeniach.
Pod koniec czerwca albo na początku lipca dostałem całą masę zaopatrzenia do laboratorium, w tym autoklaw ze szpitala, całkiem
dobry mikroskop z obiektywami 10, 25, 100x z immersją. Z województwa przywieźli całe zamówienie, pół ciężarówki. Powiatowy
był teraz bardzo dumny, nawet przyleciał pomagać w rozładowaniu, teraz to dopiero będzie miał laboratorium, a nie jakiś kurnik,
odgrażał się że za tydzień zrobi nasiadówkę z kierownikami lecznic, żeby przysyłali próbki mleka czy czegoś z wymion do badania,
świńskie gówna na tasiemce, zeskrobiny skórne od psów na świerzb, tak powiedział. Będzie też pisał czy gadał z Wojewódzkim o
przyznanie dwóch etatów na laborantki, bo panie kolego dnia panu nie wystarczy. Okazało się że razem z Arkiem i technikami
wysprzątali salę na lecznicy, wstawili lampy UV bo tam teraz ma być sala operacyjna, nawet przywieźli olbrzymi, zmywalny,
operacyjny materac ze Szczecinka z pętami na kończyny przyszłych rogatych pacjentów.
Pod koniec sierpnia, z samego rana wpada do laboratorium Jastrzębski, akurat robiłem pod wyciągiem posiewy z wymion
pegeerowskich krów, coś koło 40-tu podłóż, połowa na beztlenowce, bo wyglądało mi na ropę. Panie kolego niech pan zostawi to
wszystko, bo mamy audiencje u dyrektora Józkowa w Kombinacie PGR, albo niech pan zleci laborantce, wpadamy w jego
Wartburga. Sekretarka, bardzo ładna dziewczyna, proszę usiąść zaraz powiadomię Pana Dyrektora, wraca, Dyrektor prosi.
Wchodzimy, za dużym ciężkim drewnianym biurkiem, tyłem do dużego okna siedzi dość pokaźny mężczyzna z czupryną siwych
włosów, twarz jak aktora filmowego, ni to uśmiech ni to grymas sarkazmu, proszę usiąść, do mnie: to pan nowy lekarz po Wrocławiu,
bardzo lubię to miasto z osobistych powodów. Jak się panu podoba Człuchów, nie czeka na odpowiedź, ma nadzieję że współpraca z
Kombinatem będzie bardzo owocna . Jastrzębski zapewnia że oczywiście, Józków no to dziękuję panom, drzwi obite od wewnątrz
bordową, pikowaną skórą, wychodzimy, sekretarka do mnie, Dyrektor życzy sobie żeby pan jeszcze wrócił na chwilę. Wracam,
Józków stoi twarzą do okna, panie doktorze nasz Kombinat jest organizacją rolno-hodowlaną, może nie największą ale najbardziej
efektywną w kraju, my potrzebujemy lekarza wet na stanowisku naczelnego, który by to wszystko zorganizował od strony
współpracy z lecznicami na terenie całego Kombinatu, uporządkował ten cały burdel, bo nikt nie wie kto co robi i dlaczego, włącznie
ze mną. Ja, panie Dyrektorze bardzo dziękuję ale to nie ode mnie zależy, raczej od Powiatowego albo i wyżej, od Wojewódzkiego.
Józków, niech pan przemyśli sprawę i da mi znać, panie kolego ja mam w dupie Jastrzębskiego i tego Dąbrowskiego, o ile tam się
razem zmieszczą, oni nie mają nic do gadania. Żegnam i niech się pan namyśli, w żadnym razie nie będzie negatywnych
konsekwencji. Pikowana bordowa skóra obicia drzwi, Jastrzębski czeka w Wartburgu, choć na lecznicę może pół kilometra. Zataiłem
sprawę pegeerowskiego lekarza, bo nie miałem zamiaru wpadać w ten galimatias, będę musiał coś wymyślić dla tego Józkowa, bez
otwierania puszki Pandory, nikła szansa, że nadzieja z niego sfrunie. Zadzwoniłem za parę dni, odbiera sekretarka Józkowa, Urszula,
zaraz powiadomię Dyrektora, niech pan poczeka przy telefonie, wraca, Dyrektor przyjmie pana za godzinę, jadę. Nawet wstał , podał
mi rękę, mówię że dopiero co skrócili mi staż, że jestem bardzo zobowiązany jego ofertą, ale chciałbym nabrać trochę praktyki w
terenie. Popatrzył na mnie z pod oka, rozumie . Mówię, że jak będę na zgłoszeniach w jego gospodarstwach, to będę rozmawiał z
zootechnikami na tematy profilaktyki i doraźnych schorzeń, zwłaszcza wymion i niepłodności. To go widocznie pogłaskało, zaraz
wyda dyrektywy dla kierownictwa żeby mi to umożliwili, podziękował, usiadł za biurkiem, audiencja skończona, wyszedłem lekko
spocony, Urszula do mnie, niech się pan nie martwi, Dyrektor pewnie pana lubi, bo zaraz przyjął, a nawet jak sekretarze przyjeżdżają
z Województwa to muszą czekać, nieraz parę godzin.
W ostatnim dniu sierpnia dzwoni moja mamuśka; przywiozą Kamila, mój kuzyn zapakuje ich wszystkich do Fiata, mają być
pojutrze. Okazuje się że ten kuzyn załatwił dużego Fiata 125p, ciotka z Ameryki przysłała dolary, sprzedali 2 byczki i kupili Fiata,
żeby nie rajdował po miedzach na motocyklu, nota bene BMW, ten sam co nim ganialiśmy dwa lata temu po Bieszczadach, teraz też
go sprzedali i za tą forsę Helusia, jego mamuśka, wyremontowała łazienkę, bo jak Rena przyjedzie z Kamilem żeby nie było obciachu,
ona miastowa. Przyjechali, Renek, kuzyn wyciągnął pół litra żyta z bagażnika na oblanie mieszkania, na zagrychę przywiózł wiejską
kiełbasę własnego wyrobu, podsuszona, doskonała, wpakowaliśmy żyto do zamrażalnika na wychłodzenie. Mamuśka z ojcem
zachwyceni, przywieźli filodendrona, tego co zostawiliśmy we wrocławskiej kiszce. Kamil cały w skowronkach, ma własny pokój i
pomarańczowe meble. Wypiliśmy zimne żyto, gadu gadu, a tu ni z gruszki, ni z pietruszki Renek oświadczył, że leci do Ameryki bo
dostał zaproszenie od wujka Józka z Akron, ma już paszport, wizę ma dostać i bilety na samolot za parę dni. Nie bardzo chce
zostawiać Helusię samą ale podobno mają plan, że moja mamuśka z ojcem tam się przeprowadzą bo to rodzinne gniazdo. Spytał, czy
chcę jego Fiata, powiedziałem że nie chce bo mam służbową Syrenkę, na drugi dzień ojciec z już teraz prawie amerykańskim
kuzynem zabrali się i wybyli, mamuśka została na chwilę pilnować gówniarza zanim załatwimy przedszkole i żebyśmy nie pomarli z
głodu, będzie gotować, tylko tego brakowało….
Za parę dni przyjechał Dąbrowski z vice Dyrektorem Marciniakiem, żeby ustalić grafik na szkolenia albo sympozja dla lekarzy i
techników z całego województwa na temat leczenia chorób wymion i niepłodności krów. Ma to się odbywać w siedzibie
Wojewódzkiego Zakładu bo mają tam dużą salę konferencyjną ale też i w Wojewódzkim Ośrodku Wypoczynkowym w Łebie. Nie
chcą pozbawiać lecznic z personelu, będzie co najwyżej dwie osoby z każdej, nie chcą też tłumu na każdym sympozjum, to będę to
prowadził 2 razy w tygodniu, przez około 2 miesiące. Mam też omówić ciężkie porody, bo podobno niektórzy wyciągają cielaki
traktorami. Jak to wszystko wyłożyli to myślałem, że padnę, wyszedłem na papierosa żeby ochłonąć. Wracam, a oni dudnią
żubrówkę, niech się kolega nie przejmuje zbytnio, niech napisze program za tydzień albo dwa i przywiezie z Powiatowym do
Województwa żeby to zatwierdzić i wystąpić do władz o finanse. Dowiedziałem się też że przyznali trzy etaty do labu dla techników.
Arek, Kierownik lecznicy dostał dwa etaty dla lekarzy wet ale od przyszłego roku.
Tydzień albo dwa później dzwoni Jastrzębski, niech pan wpadnie na chwile od biura, mam nieoficjalną sprawę, prywatną, idę.
Czeka na schodach, lepiej jak pójdziemy do mnie, żona poda kawkę z likierem. Obrzydliwość, nie znoszę kawy z jej miętowym
likierem. Okazuje się że jego żony znajoma czy koleżanka ma córę, która skończyła jakieś technikum i szuka pracy, od roku, nic jej
się nie podoba, czy byłbym skłonny ich przyjąć i rozpoznać co za jedna, ta córa, nie mam niby być zobowiązany do niczego, ale mąż
tej koleżanki jest komendantem powiatowej milicji, major Janusz, ona Bożena. Mówię fajnie, niech przyjdą do laboratorium
następnego dnia. Ledwo zdążyliśmy z Reną wypić poranną kawę, podjeżdża Wartburg Jastrzębskiego, wyglądam przez okno,
prowadzi szykowną babinę, blond, a jakże, szpile do nieba, sztruksowe porteczki, fantazyjna szyfonowa bluzka. Bożena, Regina i ja
wszyscy w uśmiechach, Powiatowego momentalnie wywiało. Rena przynosi kawę, Bożena prosi bez cukru, czarną bardzo lubi parę
szklanek po śniadaniu. Wyłuszcza sprawę; mają jedno dziecko, oczko w dyni ojca, rok temu skończyła studium pielęgniarskie ale nie
może patrzeć na krew i cierpienia ludzi. Pracuje jako sekretarka w warsztatach samochodowych Polmozbytu w Chojnicach.
Wyjeżdża wcześnie, wraca późno, autobusem. Właśnie dowiedziała się od pani Jastrzębskiej że mam otwarty etat na technika
laboratoryjnego, byłaby bardzo wdzięczna jakbym się zgodził na rozmowę, interview z jej córką. Mówię że nie widzę przeszkód,
niech ta córa wpadnie po pracy do labu. Dzwoni telefon, Jastrzębski, no i jak, mówię dobrze, to niech pan ją zostawi z panią Reginą i
wyjdzie gdzieś tam może na lecznicę albo na papierosa. Poszedłem do chałupy, bo raz że zrobiło się dość późno, a dwa to miałem
nocny dyżur na spółkę z technikiem. Już miałem lecieć na lecznicę na ten dyżur jak przyszła Rena, cała zadowolona okazało się, że ta
Bożena prowadzi stołówkę/kasyno dla milicji, powiatowego sztabu wojskowego i kilku wysokich partyjniaków ale w drodze wyjątku
chyba, możemy tam się stołować, oferuje całe wyżywienie, głównie obiady, podobno smaczne, obfite i tanie, przyniosą karnety na
interwiew z córą, płatne z góry co miesiąc. Bomba, jeszcze większa bomba wyszła z przedszkolem Kamila, Rena dowiedziała się że
zaraz koło kasyna jest przedszkole, Bożena może dowiedzieć się co i jak żeby tam go upchać. Widocznie coś tam umaściła bo od
poniedziałku Rena zaprowadziła gówniarza i tam już został. Całkiem fajnie, bo było po drodze do kasyna i można było chodzić w
trójkę na obiady, nie potrzebował karnetu bo i tak by tych prominentów nie obżarł.
Parę dni później przychodzi ta córa, Marzena, wystroiła się jak na casting do filmu w Hollywood, bananowa spódnica, dżinsowa
kurteczka, jakaś bluzka, koński ogon, wysoka ładna dziewucha. Pytam czego się spodziewa, ona że lubi pracę w laboratorium, byle
by nie było krwi i cierpiących zwierzątek, poza tym nie musiała by jeździć tam i z powrotem do Chojnic. Banały ale przedstawiłem ją
Renie, żeby zabrała ją do Powiatowego, wróciły za chwilę, przyjęta, dostała blisko 3 tysiące złotych jako technik laboratoryjny,
raportuje do Reny, od 9 tej do 17-tej, jak trzeba ma zostać dłużej w zamian za dni wolne, cała w skowronkach, zaczyna za tydzień bo
musi dać wypowiedzenie w Polmozbycie, zostawiła na biurku Reny kopertę z karnetami do milicyjnej żarłodajni.
Kiedyś tam pod koniec października przyszedł Arek z Marciniakiem, wieczorem bez zapowiedzenia, przynieśli butelkę
Słonecznego Brzegu. Bylem co najmniej zaskoczony, okazało się że wpadli na pomysł hodowli bekonów, jakbym chciał to mogę się
przypiąć do tego projektu. Pytam co i jak, Arek że za tydzień czy dwa jest targ prosiaków, jakieś 60 kilometrów od nas. Już załatwili
Nyskę i chcą kupić 80 sztuk. Problem jest z lokum i tu właśnie ja jestem im potrzebny bo mam podobno doskonałe układy z dwoma
miejscowymi kułakami, Krasienkiewiczem i jego sąsiadem Szwartzem, jeden większy od drugiego. Mam do nich pojechać i wynająć
stodołę u Krasienkiewicza, która i tak stoi prawie pusta, a od Szwartza załatwić słomę do ścielenia dla prosiaków i
ciężarówkę/cysternę do pompowania gnojówki. Pasze załatwią w pegeerach, mój wkład 15 tysięcy. Zysk dzielimy równo na troje.
Pytam jaki będzie obrót, kiedy te prosiaki wyrosną na bekony, oni że to będzie 3-4 miesiące, prawdopodobnie 3, odbiór w
Kombinacie Józkowa, że to niby ich hodowla, płacą całkiem nieźle bo te bekony eksportują na zachód i do Rosji, też mają niezły
zysk, wszyscy będą happy. Rena o mało nie padła, ale co tam, pecunia non olet, to od Vespazjana.
Siedzę na lecznicy bo Arek pojechał do Bydgoszczy w prywatnej sprawie, 70 letni ojciec nabawił się przepukliny pachwinowej i
miał mieć operację. Podpisałem parę zgłoszeń jedno w Przechlewie, jakieś 20 kilometrów od lecznicy, chłop zadzwonił, że wszystkie
5 krów mają chyba zapalenie wymion bo kopią przy dojeniu. Zajeżdżam, rzeczywiście, biusty gorące, spuchnięte, kapie jakaś
blado-żółta serowata ciecz. Okazuje się, że tam doili krowy mechaniczną dojarką ale myli przed dojeniem zimną wodą i wycierali
jakąś szmatą, jedną na wszystkie pięć krów, wyglądało że to sprawa Streptococcus agalactiae, infekcja wstępująca, od jednej do
wszystkich krów. Ręcznie wydoili te nieszczęsne krowy, wcisnąłem każdej po parę tubek Polzomycyny, zostawiłem po parę tubek na
każdą krowę po ręcznym wydojeniu, dałem mu butelkę jodyny z instrukcją jak to używać przed dojeniem, ma zadzwonić za 5 dni na
lecznicę z wiadomością czy jest poprawa. Wracam na lecznicę, a tam siedzi okazały chłop, czeka na pana doktora. Szwartz, ma
stadninę zarodowych koni i jeden kuleje na przednią nogę od dwóch dni, wabi się Niunia i wie o tym, bo reaguje jak ją woła. Zaglądał
ale nic nie widzi, nie ma ropy, kute jakieś parę tygodni temu, czy mogę pojechać i zobaczyć co się dzieje, ma samochód przed
lecznicą. Wsiadamy do Poloneza, on że to belgijska rasa koni, wielkie, ciężkie, dawniej używane na farmach, teraz łażą na pokazach,
a dla rozrywki w pięknych karocach, ma same klacze, żeby uniknąć inbreeding (pokrewieństwa). Ma umowę z hodowcami z Belgii i
Holandii, ich vet przyjeżdża żeby je zapładniać pipetą, on potem odstawia im źrebaki, są bardzo cenne, bo ta rasa jest dość
starożytna, wykombinowana w 17-tym wieku jako Belgijski Draught Horse. Bardzo spokojne, dobrze ułożone ale wymagają
osobistego kontaktu z ludźmi, w tym przypadku z nim albo żoną, teraz ma sześć tych klaczy, każda chyba źrebna, ale przy okazji
może mógłbym zbadać czy na pewno, bo jak nie to będzie musiał dzwonić do tego vet od pipety. Okazało się że Niunia miała gwóźdź
w kopycie, nie długi ale trochę zardzewiały, wyciągnąłem ten gwóźdź, zajodynowałem, dostała belgijską surowicę przeciwtężcową.
Zabawiłem się też w końskiego ginekologa, każda klacz była źrebna, Szwartz cieszył się jakby to on miał urodzić niemowlaki, odwiózł
mnie na lecznicę, pyta ile się należy, mówię że wpadnę za dwa dni żeby zobaczyć jak ta Niunia się ma.
Wieczorem wybraliśmy się z Arkiem do Krasienkiewicza załatwić stodołę dla prosiaków, on na to że stoi pusta, ma tam trochę
słomy to się nawet przyda, tyle że trzeba wymienić parę desek z tyłu bo zmurszały. Jak trzeba będzie więcej słomy to on ma parę
rolek pod wiatą, idziemy do tej stodoły, Krasienkiewicz mówi że około siedemdziesiąt prosiaków tam się zmieści luzem, ale jakbyśmy
chcieli więcej to Szwartz ma też taką stodołę, trochę mniejszą na jakieś czterdzieści może pięćdziesiąt prosiaków, może z nim
pogadać. Nic tylko jechać na targ po prosiaki. Jedziemy z Adamem, wyciągnęliśmy dwa rzędy siedzeń z Nyski, rzuciliśmy słomę.
Zajeżdżamy na targ, tam chyba więcej niż 20 wozów z prosiakami, na powrozkach kilkanaście cieląt przyczepionych do wozów.
Kupiliśmy 60 prosiaków, nie pamiętam za ile ale podobno za dobrą cenę. Następnego dnia wróciliśmy po zamówione następne 60. Po
drodze mieliśmy niezły cyrk, prosiaki darły się jakby je ktoś ze
skóry obdzierał, pchały się do przodu, próbowały włazić nam na
plecy, lątały się między nogami, ale jakoś wróciliśmy obydwa razy dość szczęśliwie, żaden prosiak nie padł, ale Nyskę myliśmy
przez dwa dni i tak trochę jeszcze śmierdziała. W sumie mieliśmy 120 prosiaków w dwóch stodołach, pasze załatwił Arek w
pegeerach. Ustaliliśmy że będziemy jeździć co drugi dzień jak kto może, dopieściliśmy prosiaki witaminami, knurki wykastrowaliśmy,
rosły jak na przysłowiowych drożdżach, nawet Krasienkiewicz i Szwartz latali do stodół, zważyli świntuchy, po dziesięć czy
piętnaście w każdej stodole, cieszyli się jak dzieci zabawkami, nawet przyjechali do laboratorium ze spisem wagi i średnią, gotowe do
odstawy. Zamówiliśmy odbiór w Kombinacie Józkowa, zabrali za parę dni bo mieli swój grafik na odstawę bekonów, że to niby z ich
hodowli. Nie wiem ile zapłacili bo Arek tym się zajmował, ale każdy z nas zarobił na tych świntuchach około 36 tysięcy złotych, przy
okazji zamówili następną turę na maj/czerwiec przyszłego roku.
Przed końcem roku miałem niezłą przygodę, siedzę na dyżurze, telefon z pegeeru Józkowa, coś się dzieje z krowami, nie wiedzą co,
ale żebym przyjechał jak mogę najszybciej. To był późny wieczór w przeddzień Świąt Bożego Narodzenia, padał śnieg, widoczność
na jakieś 30 metrów. Zajeżdżam, wchodzę do jednej z osiemdziesiątek, a tam słodki odór alkoholu, myślałem że oborowi świętowali
po więcej niż po jednym ale nie; parę krów siedzi jak psy, na cyckach, parę innych leży na boku i wiosłują nogami, reszta ryczy jak
na koncercie rock & roll. Zaglądam do żłobów, a tam wysłodki buraczane, pytam skąd to mają, ano z gorzelni. Myślałem że padnę jak
te pijane krowy. Śmiechu warte, w życiu nie widziałem tylu pijanych krów, nie wiedziałem co z tym koksem zrobić, ale wpadłem na
pomysł żeby dać im płyn Ringera dożylnie, tym co siedziały albo wiosłowały na leżąco, akurat miałem dwadzieścia parę w kartonach,
nie miałem pojęcia po co to mi wysłali ze Słupska, ale miałem. Wracam w nocy, pada marznący deszcz na ten śnieg, palę papierosa
żeby nie usnąć, dojeżdżam do około 20-25 metrów do przejazdu kolejowego, a tu zapalają się czerwone migacze i zamykają się
szlabany, ostro hamuje. Ocknąłem się w Syrence leżącej na dachu w dość głębokim ale i szerokim rowie. Coś śliskiego leje mi się na
dynię, olej, szukam papierosa żeby się ten kram nie zapalił, leży na dachu, gaszę. Przednia szyba wybita ale sterczy w niej siedzenie
pasażera, nie daje rady tego ruszyć bo chyba dach wgnieciony, próbuję drzwi, nie dają się, no to będę tu siedział do wiosny, aż ktoś
przejedzie przez to pustkowie. Nie wiem jak długo tam siedziałem, pewnie godzinę, może dwie, a tu nagle ktoś dudni w blachę
Syrenki; jest tam ktoś ..? Okazało się że przednie światła nie zgasły i kierowca ciężarówki je zauważył, wyszarpał wgniecione drzwi
na tyle żebym mógł wyleźć. Miałem podrapany uśmiech i sporego guza na czole ale poza tym nic się nie stało. Poszliśmy do budki
strażnika od przejazdu kolejowego, mówi że ten pociąg był towarowy, poza planem, opóźniony parę godzin, jak tylko dostała cynk,
opuściła szlabany, przykro jej. Zadzwoniłem na dyżurkę, był technik, zaraz przyjedzie tylko powiadomi Jastrzębskiego. Za chwilę
wszyscy przyjechali, Powiatowy, Adam i Arek , Piesik w Rumunie. Zostawiliśmy Syrenkę w rowie, a mnie zabrali do chałupy.
Księgowa zapłaciła mi za połowę dyżuru, Syrenka poszła na złom, zostałem bez samochodu, ale i tak bylem w czepku urodzony i
dobrze, ale na wszelkij pożarnyj słuczaj poszedłem z Reną do kościoła, na sumę.
Na
początku drugiego roku mojej pracy w Człuchowie, chyba pod koniec
stycznia albo już w lutym siedzę w laboratorium i w
czymś tam dłubię, bo nie miałem samochodu, Syrenka poszła na złom. Jak bylem na coś potrzebny, to Powiatowy woził mnie na
jakieś tam zgłoszenia bo miał kilometrówkę i pewnie się nudził. No i woził mnie na te głupie sympozja do Słupska. Tam walili
żubrówkę z Wojewódzkim w jakiejś knajpie. Następnego dnia wracaliśmy do Człuchowa. No i siedzę w labie, a tu wpada
Jastrzębski, panie kolego właśnie dzwoniła sekretarka Józkowa żebyśmy przyjechali bo piesek wyje po nocach i nie da się
dotknąć. Jedziemy, Jastrzębski o mało nie posikał się z radości bo nigdy u Józkowa w chałupie nie był. Zza ogrodzonej murem
posiadłości, z budki wyłazi człowiek i pyta czy panowie z lecznicy, tak z lecznicy, prowadzi nas zadrzewioną alejką do okazałej
willi, obrośniętej pędami chyba winogron, teraz przykrytych śniegiem. Drugi człowieczek prowadzi nas do psiego pokoju, tam
bomba ! psia budka jak na filmie z Disney Land, kupa zabawek, w kącie miseczka z wodą, druga z żartkiem, w budce kundelek.
Drzwi uchylają się, pani Józków mówi że zaraz się zjawi ale najpierw zadzwoni do męża że pan doktor już przyjechał. Wraca za
chwile, wygrzebuje kundla z budki, ten nie wyje ale telepie się chyba ze strachu. Od razu widzę potężnego guza na karku, myślę
że to tłuszczak, pies na 11 lat, to
miał czas na wyhodowanie go, ale nie jest luźny, nie przesuwa się pod
skórą, może być
malignantguz skóry. Dałem mu dożylnie trochę pentobarbituranu, usnął, wziąłem biopsje do labu pod mikroskop. Tam okazało
się, że to był jednak rak. Wróciłem tam jeszcze raz, zabrałem Pikusia do labu i wyciąłem tego guza, oddałem go z powrotem i
zostawiłem parę tabletek anestetyn, pół tabletki 2 x dziennie, to był wschodnio-niemiecki środek przeciwbólowy dla ludzi,
powiedziałem pani Teresie żeby zadzwoniła do labu jak stan się pogorszy, ona żebym przyjechał wieczorem i sam zobaczył, ja że
nie mam samochodu. Za dwa albo trzy dni dzwoni do labu pani Teresa że mam się zjawić u sekretarki jej męża, bo ta ma mi coś
przekazać. Myślałem że to może jakaś forsa ale nie, jadę z Piesikiem Rumunem, piękna Urszula daje mi kopertę, zaglądam w
labie, a tam talon na Fiata 125p, realizacja natychmiastowa, podpisany przez Józkowa i Jaroszewicza. Ładny numer. Kundel
przeżył przez następne dwa lata, potem zdechł bo miał przerzuty do śledziony i nerek. Fiat przeżył ze mną 5 i pół roku, aż do
mojego wyjazdu do US, Rena go potem sprzedała, przed swoim wylotem, pół roku później. Z tym Józkowem miałem jeszcze parę
zdarzeń ale o tym opowiem później.