Prominenci w Człuchowie
Parę tygodni później dzwoni do labu Tereska, ma nadzieję, że nie zapomniałem o zabiegu dla jej szczeniaczka, ma na imię Fikus.
Mówię że mogę wpaść w każdej chwili, ona że najlepiej wieczorem, jak mąż wróci z pracy. Na bramie człowiek w szarym mundurku,
nawet nic nie pytał, prawdopodobnie już mnie poznawał, otwiera Tereska, prowadzi do biblioteki, męża jeszcze nie ma, zaraz podam
kawę, pozwoli pan że zostawię samego, bo mam gościa z Warszawy, pani ministrowa, mąż powinien za chwilę wrócić. W bibliotece
na jednej ze ścian stoi regał z książkami, patrzę przelotnie i oczom nie wierzę, cały rząd Hemingway-ów, z Komu Bije Dzwon na
czele, John Dos Passosa 42 Równoleżnik i cała Trylogia USA, słynna One Men’s Initiation, Franz Kafka - Przemiana, cały rząd
Remarque z Łukiem triumfalnym, J.D Salinger - Buszujący w zbożu, François Sagan - Witaj smutku. Z polskiej literatury Roman
Bratny Kolumbowie Rocznik Dwudziesty i ku mojemu zdumieniu tomik poezji Jasnorzewskiej -Pawlikowskiej, miedzy innymi.
Erudyta czy co, może to jego żona. Na przyległej ścianie po przeciwnej stronie okna, cały szereg jakichś dyplomów na bordowym
albo fioletowym pluszu, wszystkie oprawione białymi ramkami. Na honorowym miejscu, na samej górze Dyplom Bronisław Juzków,
inżynier rolnictwa, ze specjalizacją w melioracji wydany przez Wrocławski Wysrol. Poniżej Nominacja na Dyrektora Kombinatu
Państwowych Gospodarstw Rolnych wydany przez Sejmową Komisje do spraw Mechanizacji Rolnictwa i Hodowli Zwierząt. Jeszcze
całe rzędy orderów, dyplomów i wyróżnień, z tych co pamiętam: Order Budowniczego Polski Ludowej, Bezpartyjny Poseł na Sejm
PRL, cztery kadencje (z takim szlakiem bojowym i znajomościami na samej górze nie musiał być w partii - pk), Przewodniczący
Komisji 1000-lecia Państwa Polskiego, Przewodniczący Komisji Sejmowej d/s Rolnictwa, Leśnictwa i Skupu, Krzyż Kawalerski, dwa
Krzyże Walecznych, Złoty Krzyż Zasługi, Medal za Warszawę 1939-1945, Medal za Udział w Walkach o Berlin, Nominacja na Szefa
Delegacji Jednostek Frontowych w sprawie Raportu z Walk o Berlin, Nominacja na etat cywilny Zastępcy Szefa Zarządu
Polityczno-Wychowawczego 1 Armii Wojska Polskiego, podpisany przez Zastępcę Dowódcy 1 Armii Wojska Polskiego generała
dywizji Piotra Jaroszewicza i generała broni Wojciecha Jaruzelskiego. Dalej rząd wojewódzkich nominacji na: Prezesa
Wojewódzkiego Zarządu Związku Bojowników o Wolność i Demokracje i Przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w
Słupsku. Potem cala kupa jakichś innych dyplomów, czegoś takiego w życiu nie widziałem i nie oczekiwałem że zobaczę u Juzkowa.
Przyszedł wreszcie, widzę że pan lustruje moje ściany, siadł w fotelu i nic, cisza, wchodzi Tereska z Fikusem pod pachą, Juzków na to
że doktor pewnie weźmie tego kundla do lecznicy i tam zrobi co trzeba, bo przecież nie będziemy tego robić w garażu. Mówię, że
oddam Fikusa jutro bo chce mieć na niego oko, kiwnął głową.
Zawołałem Adama z dyżuru żeby kundla przytrzymał, nawet go nie usypiałem bo mógłbym przedawkować, zrobiłem tylko
nasączane miejscowe znieczulenie, po paru minutach podwiązałem katgutem wyraźnie widoczne naczynia, odciąłem jądra,
posypałem detreomycyna i było po zabawie, widocznie nic go nie bolało bo machał ogonem, dałem go Adamowi na dyżur, miałem
lekkie wyrzuty sumienia bo polizał mi rękę na pożegnanie.
Niedługo potem dzwoni Rena z Kablosprzetu, podobno Rysiek, dyrektor chce mi dać kartę wstępu do ich klubu, jadę, on że to
bardzo fajne miejsce, w samym środku parku, zaraz obok zamku Krzyżaków, można się tam opić czymś przednim, nawet ma tam
siedzibę klub brydżowy, a on właśnie się dowiedział, że w to gram, poza tym byle kto tam nie ma wstępu. Sam tam nie chodzi bo jego
żona zaraz by przyleciała na miotle, ale w piątek możemy tam pojechać, to mnie przedstawi kierownikowi klubu. Fajnie, jedziemy,
półmrok, kupka ludzi siedzi za stołem i gra w pokera, Rysiu przedstawia, a tu cała milicyjno-wojskowa miejscowa śmietanka lekko
pomieszana z biznesem i szpitalem. Dwóch kapitanów, wojskowy Andrzej, milicyjny Janusz, jeden pułkownik Bartosz Szef
Okręgowego Sztabu Wojskowego, Tomasz chirurg, Arkadiusz właściciel knajpy Na Skarpie i Jasiu Kierownik klubu, barmanka
Renata, szczupła blondyna z uśmiechem na buźce, ćmi papierosa za ladą, nalała wszystkim po szczeniaczku krupniku, z kasy
Dyrektora, ten wychylił i wywiał. Pułkownik do mnie, jak grasz w pokera to siadaj, my tu wszyscy jesteśmy na ty, nie ma panów,
siadłem i natychmiast przegrałem dwieście czy trzysta złotych, tak chyba nawet wypadało, zresztą nie chciałem tam już siedzieć, ale
te znajomości mogą się przydać. Tyle że oni tam grają zaraz po brydżu, dwa razy w tygodniu.
Przybyły mi dwie laborantki do laboratorium Krystyna ze Szczecinka, druga miejscowa, piegowata Alicja. Obydwie blondynki,
fajne dziewczyny, raportowały do Ireny, która awansowała na Asystenta Kierownika Laboratorium, czyli mnie. W labie zrobiło się
kupę roboty, bo lekarze z lecznic przysyłali mnóstwo probówek z mlekiem, świńskich gówien, jakieś zeskrobiny od psów i kotów,
nawet śluzy czy wydzieliny pochwowe krów i klaczy. Poza tym przygotowywałem dla lecznic 17%-owe roztwory Detreomycyny w
płynie Ringera albo w izotonicznej (0.9% NaCl) sterylnej wodzie, te roztwory można było zrobić tylko miedzy 60 a 65 stopni Co,
inaczej robiła się słabo wchłanialna zawiesina z wymion i krupy leciały przez parę dni. Na lecznice przybyło dwóch lekarzy wet po
Lublinie. Jeden z nich, Robert, jak się okazało trochę później, był niezłym miglancem, drugi Adam, spokojny, ale pozory mylą, bo to
była cicha woda, tyle że nie koniecznie rwała brzegi. Robert był żonaty, wynajmowali mieszkanie w nowych blokach na krańcu
Człuchowa, żona za chwile urodziła chłopaka. Po jakimś czasie Irena doniosła mi że ten żonkoś przesiaduje w labie jak tylko mnie nie
ma, nawet Arek, Kierownik lecznicy był na niego dość wkurwiony bo nie podpisywał zgłoszeń. W końcu zaczaiłem się na niego,
pytam co on robi w moim labie, on na to że jest szansa wyciupciać szympansa, a jak pójdzie gładko to i całe stadko. Okazało się po
jakimś czasie, że szansa była dość duża bo obydwie nowe laborantki były w ciąży. Arek z Powiatowym chcieli go wyrzucić z pracy za
niesubordynację , ale oponowałem bo miał na dodatek małe dziecko, tym razem z własną żoną. Cicha woda Adam zajął się
obleganiem Marzeny, córy Komendanta, wyglądało że dość efektywnie bo za parę miesięcy wzięli ślub. Bylem zaproszony, z lecznicy
nikt więcej, z laboratorium tylko Irena, ślub był dość kameralny, w kościele w Miastku, bo ta Marzena i jej mamuśka były
katoliczkami, a Komendant nie chciał się afiszować. Zapytałem tą Marzenę dlaczego nie zaprosiła koleżanek z labu, wyręczył ją
żonkoś, że kurestwo może być infekcyjne, chyba mu się coś pokręciło po paru głębszych, sex jest neutralny za to wyniki mogą być
zaraźliwe.
Kilka
tygodni później wojskowy kapitan Andrzej oświadczył, że jestem
zaproszony do nich na wieczerze, jego małżonka, obfita tu i
ówdzie a zwłaszcza ówdzie, brunetka z niebieskimi oczami uśmiechała się zniewalająco. Okazało się, że też pracowała w
Kablosprzecie i tam poznała Renę i nas zaprosiła, a ta nie chciała odmówić. Przepraszała że żarcie było zamówione z knajpy bo ona
ma wstręt do kuchni podobno już od urodzenia. Kurzyła Marlboro jak lokomotywa, śmiała się groteskowo, coraz głośniej
proporcjonalnie do wypitych kielonków. Rozmowa zeszła na dzieci, bo państwo mają fajnego chłopczyka, ona też by chciała mieć
chłopczyka albo dziewczynkę, nie mówiąc już o parce, ale może ze dwa lata temu Andrzej wylał sobie na pisiaczka cały czajnik
gotowanej wody i sobie go poparzył tak, że musiał iść do szpitala. Tak powiedziała, pisiaczka. Andrzeja mało szlag nie trafił, ale
Jadzia śmiała się jakby to był dobry kawał. Wywialiśmy stamtąd za chwile, po drodze do domu Rena nie mogła wyjść z szoku,
słyszała od Steni, że ta Jadzia znalazła sobie zastępcę w postaci nadwornego kierowcy dyrektorów ale i od czasu do czasu
przylatywała do gabinetu dyrektora, w soboty albo niedziele na chwilę lub dwie, pewnie zaraz po nabożeństwie.
Sprawy
na lecznicy i w labie płynęły spokojnie jak Wisła do Gdańska,
bez porywów, dużymi zakolami, Powiatowemu odechciało
się spędów i wysyłał Arka albo mnie. W biurze spędu zmieniałem biały fartuszek na niebieski kombinezon, brałem w rękę termometr,
szedłem na tzw. badanie dostawy, za mną kierownik spędu z baniaczkiem 40%-ego spiritusu i zielonym mazidłem na oznakowanie
podejrzanych świniaków czy cielaków. Temperaturę mierzyłem u 10% odstawy, a jak było ponad 250 sztuk to u pięciu procent.
Patrzyło się też na kondycje sierści i możliwość sraczki. Miejscowe kułaki i cała gromada innych hodowców czekała cierpliwie na
wynik przeglądu, ale już od pierwszego razu zauważyłem że co chwilę któryś pędził do biura, myślałem że do sekretarki spędu, ale
kiedy wróciłem po przeglądzie, wszystkie kieszenie fartucha wypełniały łapówki, nieraz 500 złotych albo więcej. Pytam sekretarki,
ona że od zawsze tak robią, Powiatowy zostawia 100 zł dla kierownika skupu i 50 dla niej, albo więcej.
Z nowymi lekarzami miałem dość zabawne
zdarzenie, Krasienkiewicz zadzwonił na lecznicę, że będzie
odstawiał Czarka na rzeź,
znalem tego byka bo raz dostał wzdęcie, Krasienkiewicz słabo go przywiązał, byk wylazł na podwórko i zeżarł pół przyczepy
koniczyny, później stal w swoim boksie i ryczał na pomoc, zrobiłem mu sondę i wlałem chyba 5 litrów oleju słonecznikowego,
przestał ryczeć ale dla odmiany dostał dwudniową sraczkę. Teraz się zestarzał, spadł mu testosteron i już nie chciał kryć okolicznych
krowich piękności, poza tym kulał na obydwie tylne nogi, chyba miłości zaszkodziły mu na racice. Arek dał mi tych dwoje do
pomocy i żeby zobaczyli jak się byki kastruje. Czaruś stał już na podwórku w boksie, w którym zwykle stały krowy żeby nie uciekły
od tego brutala, był spokojny bo pewnie myślał że czeka go upojne spotkanie. Krasienkiewiczowa stała z boku i płakała, za to córa,
magister biologii, uśmiechała się i była wyraźnie zaciekawiona co to teraz będzie. Dałem bykowi lekką nadoponową blokadę i dość
solidną dawkę barbituranu, chwiał się trochę, ale nie padł, Krasienkiewicz z paroma sąsiadami wyprowadzili go z miłosnego boksu,
po paru minutach ukląkł, moi lekarze sprytnie przewrócili go na bok, nie protestował i za chwile usnął. W ogóle miałem zamiar
wykastrować go w boksie ale ci dwoje po drodze opisali mi jak to się robi w lubelskim, myślałem że zrobi się jatka, ale przystałem.
Moi lekarze przytachali dwa dyszle i postanowili że jak się je położy na szyi Czarusia, to będzie unieruchomiony, z tym że oni oboje
byli na jednym końcu dyszli, a Krasienkiewicz ze Szwartzem na drugim. Dałem Czarusiowi miejscowe nasączenie dla pewności,
czekam chwile, wszyscy siedzą na dyszlach, capnąłem go szczypcami za jądra, byk ryknął, potrząsnął byczą głową, trzymacze
pofrunęli z dyszli jak z katapulty, byk nic, znowu zamknął oczy, biologiczka stwierdziła, że musiał mieć brzydki sen. Dałem mu trochę
więcej barbituranu i spokojnie wykastrowałem, już miałem bycze klejnoty wyrzucić, jak Robert je capnął, będzie smażył na patelni z
cebulką. Beatka, magister biologii była wyraźnie zgorszona, pomyślałem że takie traktowanie męskich klejnotów było poza jej
wyobraźnią i pewnie praktyką.