Ostatni odcinek (39) pierwszej części
Późną wiosną mojego czwartego roku pracy Rena odeszła z Kablosprzętu, miała dosyć robienia nic i długiego odpoczywania zaraz potem, Stenia też zrobiła się nudna i
marudna z jej stałym utyskiwaniem na Mareczka, jej męża. Całą sprawę sprowokował Bogdan, Dyrektor WPHW, otóż pod koniec trzeciego roku mojej pracy zadzwonił do
Reny czy chciałaby nabyć jugosłowiański komplet sypialno-wypoczynkowy, możemy wpaść do słupskiej hurtowni. Jedziemy, komplet fantastyczny, rozkładana kanapa z
wysokim oparciem, wyciągane poduszki, wygodny chowany materac, duży fotel, wszystko w miodowym kolorze, pikowana tapicerka, kosztowało to wszystko ponad 9
tysięcy. Kupujemy, następnego dnia dostarczyli do Człuchowa, tyle że zapomnieli jedną z trzech poduch i musiałem pojechać jeszcze raz do hurtowni i capnąć tą poduchę.
Teraz zadzwonił do Pięknej, że przyszły trzy ruskie kolorowe telewizory, może wpaść do nich na kawę, bo mają taki sam od paru miesięcy. Wróciła zachwycona, kupimy
bo całkiem inaczej się ogląda, ludzie jak żywi, a nie czaro-białe trupy, przyroda zielona, niebo niebieskie, czy odwrotnie. Kosztuje 12 albo 15 tysięcy (nie pamiętam
dokładnie), przywiozą do domu, wniosą i zainstalują.
Za parę dni Teresa, żona tego Bogdana dzwoni do mnie do labu czy moja żona byłaby skłonna wpaść do banku na chwilę bo ma sprawę ale byłoby bardzo nie
profesjonalnie dzwonić do niej do pracy. Piękna
poleciała po tak zwanej pracy do tej Teresy, dyrektorki Banku w
Człuchowie i paru innych oddziałów w powiecie, wróciła
z ofertą zatrudnienia. Ta Teresa robiła też za Kierownika Oddziału Pożyczek Personalnych i Państwowych, bo jakoś nie mogła znaleźć kogoś odpowiedniego na to
stanowisko. Piękna była zachwycona, bo to w jej profesji, mimo że będzie musiała jeździć po terenie do wszystkich jednostek budżetowych i sprawdzać wymogi pożyczek,
zdolności płatnicze etc., dostała więcej ponad tysiąc miesięcznie niż w Kablu i w dodatku kierownicze stanowisko, przyjęła propozycje. Stenia była zdruzgotana, Marek
przejęty, ale i tak pozostali kumplami, tyle że teraz Stenia przesiadywała u nas, a Marek wypożyczał Kamila jak jechał na grzyby czy na jakąś zieleń.
W połowie czwartego roku mojej pracy zaszły duże zmiany w laboratorium, Szekspirowski Romeo z lecznicy został potrójnym tatuśkiem, obydwie laboranckie Julie
porodziły synów i zniknęły na urlop macierzyński. Romeo już nie stał pod balkonem, nie hukał puzonem, za to brał wszystkie dyżury jakie mógł, miłość kosztuje, zwłaszcza
ta spełniona. Moja asystentka Irena pracowała teraz do upadu, nawet pomoc laboratoryjna Janka też zostawała do późnego wieczora i tatusiek, miejscowy autochton musiał
przyjeżdżać po nią samochodem, bo mieszkali w okolicznych głuszach, on tam był leśnikiem. Dostawały za to miesięczne bonusy, ileś tam setek.
Z opresji laboratoryjnej wybawił nas Arek, pewnego dnia zaprosił się do mnie z małżonką, po pracy, w sprawie osobistej, jak powiedział. Pojechałem do komercyjnego
sklepu w Chojnicach żeby go godnie przyjąć, wystałem się w kolejce ponad dwie godziny choć ceny były horrendalne, on przyniósł flaszkę żyta, oboje kręcą się na kanapie
jakby nagle świerzbu dostali. Okazało się, że Teresa
pożarła się z dyrektorką szkoły o coś tam, trzasnęła drzwiami
i teraz siedzi telepająco na mojej kanapie. Mniejsza o to ale
gówniarze będą nie czytate, nie pisate łącznie z Kamilem, bo ona była tam nauczycielką polskiego. Arek pyta czy mógłbym ją przyjąć do laboratorium, był w tej sprawie u
Powiatowego, tyle że oni nie pałali wzajemną miłością i odesłał go do mnie. Została przyjęta na Asystenta Kierownika i raportować miała do mnie. Wiem tyle, że
skumplowała się z Ireną, obydwie rządziły Janką ale nie miałem pojęcia co ona tam robiła, za to Arek siedział teraz w labie i im pomagał, a ja podpisywałem zgłoszenia.
Pewnego
razu dzwoni na lecznice niejaki dr Łabędź, też lekarz wet, po
Warszawie, był od dwóch lat kierownikiem w Przechlewie, znałem go
z czasów kiedy prowadziłem
te sympozja w Słupsku i Łebie, zawsze miał jakieś pytania, robił notatki, wkurwiał wszystkich wkoło, bo chcieli pędzić na plażę albo do knajpy, w zależności od pory roku.
Chłopisko było wielkie, tak mnie więcej około półtora raza jak ja, żonę miał za to filigranową, bardzo przyjemna brunetka, robiła za jego sekretarkę, nazywałem go po cichu
Nielot bo nie mogłem go skojarzyć z żadnym ptakiem. Pytam co się dzieje, on że ma problem z pegeerowskimi krowami bo zachowują się niecodziennie, czy mogę
przyjechać. Mają tam 6 obór, w każdej 110 albo 80 krów i pełno trzody chlewnej czyli świń. Mówi że mają pryszcze na pyskach i nie chcą żreć. Pytam czy wszystkie obory,
no nie tylko dwie i to nie cale. Podejrzewa pryszczycę, bo parę lat temu krowy miały pryszczyce w województwach zachodnich, czy mogę przyjechać. Lecę do
Powiatowego, natychmiast mam tam jechać, zabrać maty ze składu w lecznicy, jodynę jaka tylko jest, otworzyć tam sztab u kierownika pegeeru, resztę to pan wie co robić,
on zadzwoni do Wojewódzkiego i Kombinatu Juzkowa. Jadę, 30 km w jedną stronę, Nielot sterczy na podwórku przed biurem kierownika, pozamykał wszystkich
pracowników w budynku biura i teraz czeka na mnie. Pytam gdzie mają telefon, w biurze, ubieramy kalosze, kładziemy maty przy wejściach do wszystkich obór, polewamy
płynem dezynfekcyjnym Pollena JK , w biurze zmieniamy cywilne ciuchy na niebieskie kombinezony na gołe ciało, prysznica tam nie mieli, ale jak będzie trzeba to
wypluskamy się w jeziorku. Telefon, dzwoni Powiatowy, zaraz będzie tam milicja i zablokują wszystkie drogi i przejścia z pegeeru, rozmawiał z Komendantem, jak się
pokażą z kapitanem Januszem na czele, to mam przejąć komendę, oni o tym wiedzą. Dzwonił już do Województwa i do Kombinatu. Ledwo się wyłączył dzwoni Andrzej
vice-dyrektor Juzkowa, co wy tam, kurwa, wyprawiacie, byłeś już w tych oborach, zadzwoń jak zobaczysz co się z tymi kurewskimi krowami dzieje, na razie nie chce
powiadamiać Dyrektora. Przyjechała milicja chyba ponad 10 łazików, ubrani jak na szturm Berlina, kałasznikowy na plecach. Mówię Januszowi żeby poszedł do biura,
kierownik pegeeru powie gdzie są te drogi i przejścia, tam ma postawić łaziki z milicjantami, ten pyta co ma robić jak się ktoś pojawi, aresztować? O mało nie padłem, nie,
tylko zawrócić skąd przybyli, nie robić popłochu, ulżyło mu. Idziemy z Nielotem do obory, krowy stoją jakby nigdy nic, zaglądam w pyski całej oborze, 80 krów. Nie ma
żadnych pęcherzy, ale większość ma małe prawie białe zmiany na nozdrzach i wewnątrz warg, racice bez zmian pęcherzowych, tyle że niektóre upaprane w gównach. W
drugiej oborze to samo. Pytam Nielota gdzie widział te pęcherze, on że nie był pewien dlatego zadzwonił na powiatową lecznicę, jakby był, to by dzwonił do Województwa.
Pytam czy wie co te krowy żarły na kolację, nie wie, idziemy do biura, pytam kierownika, ten oborowych, a no dostały w tych dwóch oborach mieszankę którą zwykle dają
świniom ale tym razem dali też krowom bo w tych dwóch oborach mieszkanki słabo się doiły, a to koniec miesiąca i plan dostaw mleka nie wykonany. Okazało się że to
były pokrzywy wymieszane z gotowanymi ziemniakami i posiekaną koniczyną, wszystko w słomie, kupka na krowę, ale nie na wszystkie. Problem był w tym, że taką
mieszankę hodowcy dają świniom, bo liście pokrzywy zawierają kwas mrówkowy w śluzie roślinnym i to działa jak antidotum przeciw sraczkowe, tyle że w dużym stopniu
kwas mrówkowy jest alergenem dla krów, wywołuje bąble jak pooparzeniowe, które mogą po paru dniach przekształcić się w nadżerki, a te zwykle ulegają infekcji. Niektóre
odmiany pokrzywy zawierają na dodatek oleistą mieszaninę (urushiol) co jeszcze bardziej zwiększa odczyn alergiczny. Teraz już telefony urywają się, dzwoni Dąbrowski, z
narady w Wydziale Rolnictwa, Leśnictwa i Skupu u Sekretarza Wojewódzkiego, jestem na głośniku uprzedza, no co tam się dzieje, macie podejrzenie pryszczycy?, słyszę
gwar, ktoś doradza dzwonić do Szefa Powiatowego Sztabu Wojskowego, niech wyśle pluton czy kompanię wojska i obsadzi okolice. Zatkało mnie, jaka tam pryszczyca,
krowy maja odczyn alergiczny na pokrzywy, nie wszystkie, poparzeniowe bąble od kwasu mrówkowego i innego alergenu. Cisza. Nagle ktoś przedstawia się jako zastępca
Sekretarza, Wójcicki, to jesteście pewien? Jaki jest czas wylegania tej pryszczycy u krów? Mówię że w większości ma racje, około 2-3 tygodni. On na to niech pan zostawi
tam milicję na blokadzie, my tu załatwimy parę plutonów na zmiany 24 godzinne, na tydzień i później zobaczymy, odwiesił się.
Dzwonię do Kombinatu Juzkowa, sekretarka mówi że Dyrektor już wie, oczekuje na werdykt od lekarzy. Podnosi słuchawkę, mówię że to nie pryszczyca prawie na
pewno ale obstawa ma tam siedzieć, nie wiem
jak długo, miejscowy lekarz wet będzie też tam siedział aż się
wszystko wyjaśni.
To niech pan tam zagląda codziennie, bo konsekwencje pryszczycy są olbrzymie dla całego kraju, export, import i cała masa innych spraw. W sumie jeździłem tam na
zmianę z Arkiem i Powiatowym przez prawie 3 tygodnie, aż sprawy się rozwiały. Później pojechaliśmy z Dąbrowskim, Dyrektorem Wojewódzkiego Zakładu Wet. na
nasiadówkę do Wojewódzkiego Komitetu PZPR, wszyscy byli bardzo szczęśliwi bo spory kłopot z głowy, podawali żarcie na półmiskach i do popicia butelki z oranżadą i
Pepsi. Okazało się że płyn w butelkach to Żytnia, Pepsi była do spłukania w trzewia, a wędliny na przegryzkę. Gwar jak na jarmarku, a tu nagle wpada sekretarka, telefon do
Sekretarza, dzwoni Dyrektor Juzków. Zrobiła się cisza jak w cmentarnej kaplicy, ten zerwał się i pędzi do telefonu. Wraca za chwilę cały dumny, mówi że Dyrektor przesyła
gratulacje dla wszystkich za uśmierzenie groźnego dla Kraju wydarzenia oraz że na wniosek Dyrektora zostałem wojewódzkim specjalistą do walki z chorobami zakaźnymi i
zaraźliwymi, doktor Dąbrowski ma to załatwić formalnie. Tyle że miałem teraz tytułów na dwie strony i jeszcze trochę więcej forsy.
Któregoś tam dnia Rena z dyrektorką Banku pojechały do jakiegoś potwornie dużego więzienia, w sprawie budżetowej, bo tam były jakieś machinacje finansowe. Nie
wiedziałem gdzie bo miał je zawieść i później odebrać mąż tej dyrektorki, w każdym razie na parę dni. Zaraz na drugi wieczór, wracam upaprany i dość umęczony bo
przyjmowałem poród od młodej jałówki, w jakiejś głuszy. Wyleżałem się w gównianej słomie, ale jakoś udało się tego cielaka wyciągnąć. Już miałem się wdrapać na nasze
piętro, a tu otwierają się wrota na parterze, w nich piękna Marylka, w jakimś chyba japońskim kimonie. Ona tam mieszkała z Jurkiem, kapitanem-pilotem. Latał na Migach 19
i czasem robił rundy nad naszym osiedlem, pewnie ku czci małżonki. Znalem ich już dużo wcześniej, Jurek był bardzo towarzyski, spotykaliśmy się u nich albo u nas przy
jakichś tam okazjach. Marylka bardzo ładna, filigranowa brunetka pracowała w Powiatowym Sądzie z prokuratorami i z sędziami, zdaje się że przygotowywała rozprawy.
Jurek był z niej bardzo dumny ale chyba bez wzajemności.
Zaprasza na kawę bo Rena podobno prosiła żeby trzymała oko na mnie, mówię że tylko na chwilę bo muszę odebrać gówniarza od Piwońskich, wypożyczyli go dla
towarzystwa córy z rodziny, w tym samym wieku. Marylka podaje kawkę, butelkę bułgarskiego koniaku, polewa. Kimono rozchyla się coraz bardziej, ma czarne majtki,
pytam gdzie Jureczek się podziewa, jest na jakimś czuju ale i tak nic z niego nie ma, bo lata na tych cholernych Migach i z przeciążeń ma problemy ze wzwodem.
Ja
na to że też mam, niekompletny zwis, tyle że jest użyteczny co
sześć tygodni, jak w zegarku a teraz właśnie minęło zaledwie
trzy, ona na to że jaka jest szansa żeby dwóch
Jurków z tej samej
klatki schodowej miało ten sam problem. Ja że mogę to wyliczyć
jakby chciała koniecznie wiedzieć. Poprawiła kimono, czarne majtki
zniknęły, poszedłem
odebrać gówniarza od Steni i Mareczka.
Pytam Rene po powrocie czy poleciła mnie Marylce, ona że chyba by na mózg upadla, Marylka to starsza kurwa niż my katolicy, jeździ do Poznania, bo zaocznie kończy
studia adwokackie i też zaocznie puszcza się z jakimś asystentem, od roku mieszkają w jego apartamencie (mieszkaniu), Jurek to jakoś wyczaił, właśnie dwa dni temu
zaprowadził ją do piwnicy i tam wlał jej pasem, tym od munduru.