Koniec bajki …
W sierpniu mojego czwartego roku pracy zadzwonił do mnie Andrzej, wicedyrektor Kombinatu Juzkowa, żebym wpadł do jego
biura po pracy, ma do załatwienia sprawę, nie przez telefon. Okazało się, że Wojewódzki Komitet Partii przejął od Kablosprzętu
ośrodek wypoczynkowy nad odnogą jeziora Rychnowskiego (jezioro Kramsko) niedaleko Czarnego. Byłem w tym ośrodku latem,
parę razy jak jeszcze Rena dla nich pracowała, na popijawach wierchuszki Kablosprzętu, piękne położenie, w lasach, wokoło głusza,
woda nieskazitelnie błękitna, z drewnianego pomostu widać pływające ryby, północny brzeg otulony wodnymi trzcinami, południowy
z trawiastą plażą. Czasem z tych trzcin wypływały kolorowe kaczki z rzędem żółtych kaczątek, innym razem dostojne czaple czyhały
na rybny obiad. Wieczorne mgły nad jeziorem stwarzały klimat zadumy, przerywany rechotaniem żab i odbiciem księżyca. Budynki
były dość zaniedbane bo Rysiek, dyrektor Kablosprzętu preferował knajpę Na Skarpie z olbrzymimi schabowymi w pieczarkach i
pieczonymi pół-ziemniaczkami.
W centralnym miejscu ośrodka, murowany budynek z czerwonej cegły, na piętrze były tam cztery sypialnie z dwiema łazienkami
miedzy nimi, na parterze była przestrzenna, dobrze wyposażona kuchnia z dwoma lodówkami, pokój stołowy i wypoczynkowy z
czeskim telewizorem i pół-łazienka, tylko umywalka z dwoma odgrodzonymi sedesami. Mówi, że ośrodek został oddany pod opiekę i
zarząd Kombinatu, on jest odpowiedzialny z ramienia Juzkowa, ze mną chce ubić interes, najlepiej jak podjedziemy do ośrodka,
zobaczę co i jak, bo tam wszystko odnowione, jest też drugi mały budynek dla obsługi jak będzie potrzebna. Jedziemy jego Ładą,
wkoło budynków wylali betonowe chodniki, na obrzeżach posadzili mnóstwo krzewów róż. W środku pokoje pomalowane na różne
kolory, pewnie żeby ktoś się niechcąco nie pomylił wieczorową porą, komplety sypialne, fotele, nocne stoliki, na nich lampki, coś w
rodzaju niskiej komody z szufladami na nich telewizor, w każdej sypialni. W pokoju stołowym duży, ciężki dębowy stół, osiem
krzeseł, gazowa kuchnia z wyciągiem, coś niesłychanego, zaglądam do lodówek, puste, nawet nie włączone. Andrzej, no sam widzisz,
puste, za dwa tygodnie przyjeżdża tu Wójcicki, Sekretarz Wojewódzki Partii odpowiedzialny za nasz resort, z córkami, właśnie
sprowadzili tu kajaki, rowery wodne i nawet żaglówkę, tydzień temu.
Andrzej do mnie, wiem że zawozisz świntucha do naszej rzeźni w Czarnym i zabieracie ekwiwalent w gotowych wyrobach. Skąd
on o tym wiedział nie miałem pojęcia ale rzeczywiście, trzy albo cztery razy do roku, przed jakimiś świętami, albo jak Powiatowy
miał prywatnych czy oficjalnych gości, kupowaliśmy świniaka od kułaków, a jak jeszcze mieliśmy swoje to naszego, wieźliśmy
nieszczęśnika do rzeźni, oni tam go ważyli, mieli jakiś przelicznik i dawali nam wyroby, szynki, schaby, kiełbasy i jakieś tam mięso,
żeberka i coś tam jeszcze, dzieliliśmy to na lecznicy i wszyscy byli zadowoleni. Całą sprawę załatwił lekarz wet z Czarnego, znalem
go z sympozjów ale też przyjeżdżał do labu po tubki z Polzomycyną, bo ja trzymałem zaopatrzenie jako wielki wódz od krowich
cycków. Dawaliśmy kierownikowi łapówkę i na drugi dzień po dostarczeniu świntucha braliśmy wyroby, całkiem oficjalnie. Pytam
tego Andrzeja jak mam to teraz załatwić, on że tak samo jak dla was, ale zwrot forsy łącznie z łapówką mam odebrać od sekretarki,
Urszuli, obojętnie ile to będzie ale żarcie musi być.
W piątek po południu wpada na lecznicę Andrzej, weź się przebierz bo jedziemy do ośrodka, przyjeżdża ten Wójcicki z córkami i
trzeba ich przyjąć, piwo, żyto i żubrówkę mam w bagażniku, pytam czy Juzków wie o tej hecy, dyrektor wie ale kazał powiedzieć że
wyjechał do Ministerstwa, za mały dupek na audiencje, jedziemy. Za chwilę przyjeżdża ten Wójcicki, wysiada z Fiata 132,
cały w uśmiechach, rudy obleśniak, wyhodował brzuchatkę jak jakąś fałdę brzuszną, chyba ma trudności z dostaniem się
do własnych atrybutów, gdzieś około czterdziestki, z samochodu wypadają dwie szprychy, wczesne dwudziestki, dość wysokie
blondynki, w szortach ale na szpilkach, ładne jak spikerki w telewizji, bardzo cieszą się, jak tu ślicznie. Wójcicki mówi, że to córki,
jedna Alina, druga Malina, Andrzej z tłumienia śmiechu o mało nie skanibalizował własnych warg, ja postanowiłem zachować zimną
krew, posikam się później. Wójcicki mówi, że poznaje mnie od czasów tej pseudo pryszczycy, przyjemnie mu że teraz osobiście i że
zaraz chciałby umyć ręce i rozgościć siebie i córy. Zostaliśmy na poczęstunek, córy wdzięczyły się bezwstydnie, mówią że nie piją
hary, tatusiek pognał po wiśniówkę, którą miały w bagażniku, chłeptały jakby przed chwilą wróciły z Gobi. Sekretarz mówi że byłoby
mu przyjemnie jakbyśmy tu jeszcze wpadli bo nie zna terenu i chciałby się wybrać do jakiejś porządnej restauracji. Andrzej mówi, że
mu przykro ale jedzie na urlop nad Bałtyk, ja nigdzie nie jechałem, uciekliśmy stamtąd za chwilę.
W środę postanowiłem zabrać ich do Knajpy nad jeziorem bo grał tam jakiś zespół, muzyka na żywo, niby mieliśmy tam wpaść
tylko na obiad ale dziewczyny zaogniły się żywym płomieniem, postanowiły zostać i trochę potańczyć, jak on chce wracać to fajnie,
pan Jurek je odwiedzie, Sekretarzyna skrzywił się jakby połknął żabę. Siedział cały wieczór naburmuszony, one tańczyły ze sobą,
odmówiły paru facetom ale prosiły mnie raz po raz do jakichś bardzo rzewnych melodii, popijali teraz stoliczną z lodem dość zdrowo,
Wójcicki spił się, próbował podrygiwać ale wyszło bardzo żałośnie, w końcu poszedł puścić pawia, znalazłem go na krawężniku, z
jednym butem, drugiego nie znalazłem, bo zrobiło się ciemno.
W piątek pojechałem jeszcze raz, bo wypadało, wziąłem dla nich piwo i Pepsi, była piękna pogoda, dziewuchy pływały jak rusałki,
nago, on siedział na środku jeziora na żaglówce, jak wysiadłem z samochodu obie poleciały na duże białe, ośrodkowe ręczniki, leżały
na nich na brzuszkach, stale nago. Wszedłem do ośrodka wstawić piwo do lodówki, już miałem wracać jak mnie zawołały, Jureczku
co przywiozłeś, Pepsi, to przynieś po butelce. Wcale się nie zasłaniały, miały fajne cycuszki, może wołały o pomoc dla Sekretarza,
pytam co na to ich tatuś, śmiały się jak oszalałe, nic, one są przyrodnie siostry zostały z matką bo ojcowie zginęli w tłumie. Czasem
jeżdżą z Włodziem na jakieś wypady, bo on jest bardzo samotny i smutny, Wcale nie zdziwiłem się, samarytanki, upiększają
smutasowi życie.
Gdzieś w połowie września doszły mnie słuchy, że ktoś albo wypróżnia się albo przynosi gotowce, gówniane grzyby pod pomnik
przyjaźni i braterstwa ze Związkiem Radzieckim, pomnik ten miał uwieczniać przede wszystkim braterstwo broni bo był tam ruski
żołnierz, w hełmie z pepeszką w ręce, a z boku, trochę w tyle polski wojownik z jakimś pistoletem ale w rogatywce. Wyraźnie temu
rzeźbiarzowi czy tam artyście, porypało się coś pod włosami, no ale był tam też drogowskaz z napisem Berlin, pewnie żeby ci
żołnierze nie zboczyli i całkiem przypadkowo nie znaleźli się w jakimś przydrożnym burdelu. Cały Człuchów rżał z zachwytu, ludzie o
niczym innym nie gadali, większość dociekała kto to był ten śmieszek, ale na próżno. Za chwile czy dwie dzwoni do labu Jastrzębski,
mam capnąć Arka, Kierownika lecznicy i pędem zjawić się u niego. Idziemy, w jego biurze siedzi Zdzisiek młody technik wet, 21
może 22 lata, bardzo fajny chłopak, obok jego narzeczona, Krysia, ładna gówniara, beczy. Powiatowy zamknal drzwi na klucz jakby
ten ruski żołnierz uciekł z pomnika i miał nas za karę skosić z pepeszy. Powiatowy, to na razie tajemnica i nie trzeba zaraz rozgłaszać
ale on właśnie przywiózł Zdzisia z Komendy, zaaresztowali go za podejrzenie, że to on zbeszczeszczał Pomnik Przyjaźni, tyle że
pozwolili Powiatowemu zabrać go z pierdla, bo na razie nie mają dowodów, tyle że musiał zapłacić 500 złotych kaucji żeby Zdzisiu
nie wywiał na koniec świata, teraz lekarze z lecznicy i ja mamy się złożyć po stówce żeby mu oddać. Arek do Zdzisia, po co to
robiłeś, to nie mogłeś zrobić kupy na lecznicy? Zdzisiu na to, ja właśnie tak robiłem ale grzyby pakowałem w pergaminowy papier i
potem nosiłem pod ten pomnik, jak miałem dyżur. Oni i tak niedługo będą siedzieć na tych stołkach bo Solidarność ich wywiezie na
taczkach. Powiatowy, nie mam słów, niech się pan wynosi. Stanęło na tym, że Adam wyniucha od jego teścia, Komendanta milicji,
teraz już podpułkownika, co się dzieje z dochodzeniem, ja mam pogadać z piękną sąsiadką czy sprawa jest już u prokuratora i co się
da zrobić. Za parę dni okazało się ze szanowna milicja ma tylko podejrzenie, bo ktoś widział Zdzisia jak w nocy wysiadł z rumuna z
jakimś pakunkiem i zakradł się pod pomnik, nic poza tym, na przesłuchaniu powiedział, że stanął się wysikać pod krzewami
otaczającymi skwerek. Marylka powiedziała że prokurator wie o całej hecy, ale nie pali się Zdzisia oskarżać, ona ma doskonale
stosunki (sic..) z tym prokuratorem. Mówię żeby podejrzanego zawezwał, wlepił mu 500 złotych kary i sprzątanie miasta przez ileś
tam dni, a sprawę umorzył. Za parę dni Zdziś łaził z gwoździem na końcu laski, zbierał papiery i inne śmiecie do worków i pakował to
wszystko na wypożyczoną z budowy taczkę, cały miesiąc. Marylka powiedziała mi, że jestem jej winien bo ją to kosztowało. Ludzie
domyślali się co się dzieje i niektórzy przynosili mu kanapki z szynką albo ze szwajcarem i coś tam do popicia żeby się biedak nie
udławił. Kaucje mu podarowaliśmy.
Pod koniec września, na dyżurze pojechałem do Kiełpinka, to był bardzo porządny pegeer, zootechniczka była po naszym
Wysrolu, stąd ją znalem, kierownik, hodowlany magister po Poznaniu. Nie mieli tam za dużo problemów z zapaleniem wymion, jak
któraś krówka niedomagała, to ją ręcznie oborowi doili do kubła i to wylewali, wciskali antybiotyk przez tydzień, jak im lekarz wet
przykazał i po chwili było po kłopocie. Obory były czyste, krowy nie upaprane w gównach. Zabudowania gospodarcze okolone
zielonym, drewnianym płotem, biuro i kwatery mieszkalne całkiem fajne, nawet z łazienkami. Zajeżdżam, piękny wieczór, przed
oborą stoi krowa z dyndającym rogiem, nie miałem ze sobą piłki, dzwonię do dyżurki, tam Zdzisiu, parę dni temu skończył sprzątanie
Człuchowa, teraz trzymał ze mną dyżur, zaraz przywiezie metalową piłkę. Zootechniczka, Mirka, zaprosiła mnie do biura na kawę.
Nudzi się jak cholera w tym Kiełpinku, bo jedyna rozrywka to telewizja z podłym programem, kościół, GS i od czasu do czasu
potańcówka w Domu Ludowym albo w remizie strażackiej, właśnie jutro będzie w remizie bo to sobota, szkoda że ta krowa złamała
sobie róg dzisiaj, a nie jutro, bo by mnie zaprosiła na um-pa, pum-pa. Ja, rzeczywiście szkoda, tyle że ta krowa chyba nie miała
wyboru albo zrobiła zły, jak to się czasem zdarza płci pięknej, śmiała się tylko jednym kącikiem ust. Wyszliśmy na papierosa, patrzę
a tu przed jedną z obór stoi traktor, z przyczepy oborowi wyciągają płachty trawy, z ziemią i korzonkami, kładą to przed oborą,
ładnie przyklepują łopatami. Pytam co się dzieje, ona że za parę dni przyjeżdżają dostojnicy z Warszawy i wszystko musi być piękne.
Przyjechał Zdziś, obcięliśmy dyndający róg, nawet specjalnie nie krwawił, przysypałem Detreomycyną, założyłem opatrunek, mają
zdjąć za 3-4 dni, chyba że upapra się w gównach, to wcześniej zdjąć i polać resztkę rogu jodyną.
Za dwa albo trzy dni dzwoni do labu Urszula, sekretarka Juzkowa, w jakiejś wolnej chwili mam przyjść do biura, prosto do
Dyrektora, dzisiaj. W czymś tam grzebałem, ale to może poczekać, Juzków nie bardzo. Jadę, sekretarka dzwoni, doktorek już
przyszedł, nie mam pukać bo i tak nie słychać przez obite drzwi, wchodzę. Dyrektor, proszę usiąść, jutro przylatują z Warszawy
sekretarz Gierek z premierem Jaroszewiczem, mają odwiedzić gospodarstwo w Kiełpinku, będzie Telewizja Polska. Proszę jutro o
dziesiątej zjawić się w Kombinacie, dyrektor Andrzej będzie czekał, nie muszę chyba mówić o białym fartuszku, podaje mi
przepustkę, zielony kartonik z podpisami jego i Komendanta Milicji. Jak przykazał, jadę rano do Kombinatu, Andrzej, masz fartuch i
przepustkę ?, bo jak nie masz to nas nie wpuszczą, tam jest kordon wojska na czele z Szefem Powiatowego Sztabu, od zapasowego
lotniska do Kiełpinka, dalej milicja czy bezpieka w cywilu aż pod siedzibę Juzkowa. Zajeżdżamy, kapitan Janusz, zastępca
Komendanta sprawdza przepustki, dalej paru panów w garniturach ustawia ludzi w dwa sznurki, gadają cały czas na walkie-talkie.
Stoję w gronie miejscowych i wojewódzkich prominentów, obok smutasa Wójcickiego z jednej strony a Szefem Sztabu Bartoszem-
pokerzystą z drugiej. Przyjeżdżają dwie Czajki i Mercedes, z Mercedesa wysypują się Gierek z Jaroszewiczem i Juzkowem, z jednej
Czajki wysiada dwóch cywilów w garniturach i dwóch generałów (srebrne zygzaki na czapkach i gwiazdki na pagonach), z drugiej
nikt nie wysiada, tylko okna są półotwarte. Telewizja dostaje szalu, dwie kamery na platformach z szynami i trzecia, zbliżeniowa, do
tego kamerzyści. Gierek z Jaroszewiczem machają kończynami, uśmiechają się, Juzków prowadzi do środka szeregów prominentów,
jedną stronę obsługuje Gierek, drugą Jaroszewicz, Juzków wszystkich po kolei przedstawia. Ja byłem w szeregu Jaroszewicza, Juzków
przedstawił mnie jako ich doktorka, zasłużonego w walce z chorobami zwierząt hodowlanych, Jaroszewicz podał mi rękę, potrząsnął i
poszedł dalej macając następne ręce. Potem poszli w trójkę w towarzystwie czterech panów w garniturach do obór, pewnie żeby
potrząsnąć krowie rogi albo pomacać cycki. Miałem nadzieję, że wdepną lakierkami w krowie gówno, to by była heca. Za chwilę
wyszli z obór, gadali coś do kamer, z daleka to nie słyszałem, przypięli do marynarki Juzkowa jeszcze jeden order, na koniec zabrali
się i pojechali do willi Juzkowa, pewnie na wódkę, bo mieli dosyć obór i ich czarujących mieszkanek.
Cały piąty rok pracy płynął jak rzeka, szerokimi zakolami, nie kończąca się weterynaryjna bajka miedzy zgłoszeniami miejscowych
kułaków, pegeerami a siedzeniem w laboratorium. Dziewczyny wróciły z macierzyńskich urlopów, rzadko bywały w labie za to
wystawały w kolejkach po papier toaletowy, watę i pieluchy dla niemowlaków, wieszały sznury rolek papieru przez plecy i jak
bohaterki wracały na chwilę do labu. Ubyła Tereska, żona Arka, kierownika lecznicy, podobno wywalili Dyrektora Liceum, nikt nie
wiedział na pewno za co, ale wieść gminna głosiła, że jedna z uczennic 10 klasy zaszła z nim w ciążę. Znalem go z widzenia wyglądał
mi na małorolnego chłopa, szkut, może 1,60 i to w kapeluszu, nos jak klamka od zakrystii kształtu strusiowego kutasa. Jak ona puściła
się z tym osłem to na prawdę godne zadumy, ale cóż na spotkanie estrogenu z testosteronem wystarcza iskierka albo dwie krople
wódki. W każdym razie Tereska wróciła do tego liceum, teraz już jako wicedyrektor. Arek przestał przesiadywać w labie i wrócił do
swojego powołania, jak to los chciał, podpisywał teraz całe mnóstwo zgłoszeń i latał po terenie do nocy. Raz nawet jakiś chłop
przywiózł go z głuszy dwukonnym wozem na gumowych kołach, obydwaj pijani w drobiazgi, chłop przespał się na wozie na
podwórku lecznicy, koniom daliśmy wodę w wiaderkach i potem jakieś siano zawiesiliśmy im w workach przy brodach. Arek zasnął
na kanapie w moim labie, bo bał się że Tereska pościeli mu na wycieraczce, na wieczność.
Na krótko przed Świętami Bożego Narodzenia lotnik Jurek dostał awans na majora i postanowił zrobić jubel u siebie w domu,
pojechaliśmy moim Fiatem do kasyna oficerskiego na frykasowe zakupy, on cały w skowronkach, zaprosił mnie z Reną i chyba
dwóch czy trzech pilotów z jego skrzydła (formacja bojowa pilotów). Dwa wieczory później, siedzę przy mikroskopie, oglądam jakieś
próbki świńskich i kocich gówien, puk, puk Marylka w drzwiach, czy może wejść, ryczy krokodylowymi łzami, rozmazany tusz
cieknie po policzkach. Okazuje się ze pojechała do Poznania na jakiś prokuratorski referat, zatrzymała się u kolegi w apartamencie,
bo nie było połączenia do Człuchowa czy tam ze Szczecinka. Jureczek to jakoś wyczaił i przyłapał ich na więcej niż amorach,
asystentowi porządnie wlał, jak przystało na oficera, zabrał się i wrócił do chałupy, ona teraz boi się że też dostanie lanie. Chciałaby
żebym skoczył do nich i zobaczył czy Jurek tam jest, bo jak jest, to ona nie wie co teraz zrobić. Poleciałem, nie było go, chyba
pojechał do jednostki, oni tam mieli dyżurny hotel dla pilotów, w razie czego. Rena śmiała się, że Marylka powinna trzymać kolana
razem, przynajmniej od czasu do czasu. Z jubla nic nie wyszło, bo Jureczek znowuż ją sprał tym samym pasem, w samo Boże
Narodzenie.
Zaraz po Świętach ale jeszcze przed Nowym 1981 rokiem dzwoni do labu Tereska, ta od Juzkowa, czy mógłbym do nich wpaść, bo
kot jest nie swój, nie chce jeść i pewnie ma zaparcie. Jadę, prosi do gabinetu, bo tam panowie siedzą i kot też. Siedzą na fotelach,
popijają coś tam z kryształowych kielonków, na stole kruszone ciasto, pewnie wyrobu Tereski, bo ona była dumna ze swoich
zakalców. Tego drugiego nie znalem, na krawędzi średniego wieku, może popycha połowę pięćdziesiątki, popielaty garnitur, jakiś
krawat, czarne buty. Juzków przedstawia mnie, on generał Czesław, nawet rękę mi podał. Kot na dywanie pod kawowym stolikiem,
Juzków do mnie że nie znosi kotów, ale małżonka go bardzo lubi mimo, że ma kocią alergię, generał na to że nikt nie zrozumie
kobiety w porę, a potem jest już zwykle za późno, pewnie stary kawaler bo nikt inny by tego nie wymyślił. Kot nastroszył się, Juzków
go capnął za skórę na karku, mówię że muszę zaglądnąć mu w dwie przeciwległe jamy, zaczynając od gębowej, potrzebuje jakieś
dwie tasiemki, jedną na szczękę, a drugą na żuchwę, oni będą te tasiemki trzymać, żeby kot nie mógł zamknąć pyska, a ja będę
zaglądał czy czegoś nie ma co nie powinno być. Trzymali tego biednego kota na stoliku, pysio otwarte na tasiemkach, zaglądam a na
szczęce mały zwój kociej sierści, zdziwiłem się jak to tam się trzyma, pęsetą wyciągnąłem ten zwój a pod nim sterczała dość pokaźna
ość wbita w dziąsło, pytam czy zjadł kawałek ryby, Juzków że parę dni temu mieli smażonego karpia na wieczerzę i dostał mu się
kawałek ogona tej ryby. Wyciągnąłem ość, mówię że jak kot nic nie żarł parę dni to nie ma po co zaglądać mu w odbytnicę, generał
na to że ma przynajmniej czystą dupę i stolika nie pobrudził. Polał koniaku, za czystą kocią dupę, oboje rechotali jak na komedii z
Charlie Chaplinem. Na wychodne dostałem od Tereski kawał kruszona, pan wie że to generał Kiszczak? Nie wiedziałem i nigdy bym
nie zgadł, że to największa szuja w PRL-u, mogący z powodzeniem rywalizować z Mietkiem Moczarem, poprzednią szują w historii
polskiej komuny.
W marcu 1881 roku wracałem z pegeeru w Rzecznicy, miałem tam pogaduszkę dla paru zootechników z różnych pegeerów na
temat chorób wymion i ciężkich porodów, wypiliśmy po parę kielonków za Solidarność, zrobiła się noc, ciemno jak w afrykańskiej
dupie, nagle widzę że na szosie stoją jakieś pojazdy, podjeżdżam bliżej, czołgi, z lasku wychodzi grupa żołnierzy, kałasznikowy w
rękach, któryś świeci latarką w oczy, co wy tu robicie po nocach, prawo jazdy pokażcie, ogląda z każdej strony, gdzie jedziecie, do
domu, a co robiliście i gdzie. W pegeerze, jestem lekarzem wet, leczyłem tam parę krów. Dzwoni gdzieś, pytam czy mogę zapalić, ile
chcecie, zgasił latarkę, no to możecie jechać dalej, dobranoc.
W połowie kwietnia dostałem zaproszenie od wujka z Ameryki, uzgodniliśmy z Reną że pojadę i zobaczę co i jak, jak coś dobrego
wyniknie to pomyślimy, jak nic to wracam za dwa-trzy miesiące. Wezmę urlop i tak zostało mi dwa tygodnie jeszcze z ubiegłego
roku. Forsy mieliśmy jak lodu, zarabiałem teraz prawie 16 tysięcy z kilometrówką na miesiąc, Rena miała ponad 7 tysięcy z Banku,
tyle że już nic nie można było kupić, bo albo już mieliśmy, a poza tym nic nigdzie nie było. Poszedłem na Komendę Milicji po
paszport, pytam kto rządzi tym wydziałem, kapitan Janusz, zastępca Komendanta, mój znajomek. On, że teraz paszporty są
wstrzymane ale żebym się zwrócił do Komendanta. Poczekałem do obiadu w milicyjnej żarłodajni, usiedliśmy z Reną przy sąsiednim
stoliku, on dzień dobry pani Regino, ona dzień dobry panie Komendancie, Bożena, jego żona zauważyła Kamila, jaki ładny
chłopczyk, już trochę nawet urosłeś,, a co mieliście w przedszkolu na drugie śniadanie? On chleb z margaryną i dżemem, ona i z czym
jeszcze, on z przykrywka. Komendant mało się nie udławił. Miedzy kotletem schabowym a sałatką jarzynową mówię że mam do
niego oficjalną sprawę, on jak skończymy obiad to niech pan wpadnie do biura.
Idę, wyłuszczam sprawę, on że nie może wydać paszportu ze względu na sytuację w kraju, ale może zadzwonić do Wydziału
Paszportów Komendy Wojewódzkiej i zobaczyć jak się sprawy mają, zadzwonił zaraz przy mnie. Chwilę czekał, później z kimś
rozmawiał, na koniec mówi żebym przygotował zaświadczenia z pracy, stanowisko, zarobki, mój dyplom a kapitan Janusz przygotuje
moje akta, właśnie za parę dni jadą do Komendy Wojewódzkiej, bo jak pan widzi to wszyscy dostaliśmy awanse, mój zastępca jest
teraz majorem, jadą po oficjalne nominacje, to Janusz może akta podrzucić do wydziału, doskonale, dziękuję. Mam zadzwonić za
około tydzień do biura paszportów, podał mi karteczkę z telefonem do jakiegoś majora ale też oświadczył że to nic pewnego.
Następnego dnia poszedłem na rozmowę do Powiatowego, pyta za co ma zaszczyt, zaraz wszystko przygotuje, ma nadzieję że wrócę
do kraju, bo co pan tam będzie robił w tej posranej Ameryce, no i przecież nie zostawię tu pani Reny na pastwie losu, dał mi 6
tygodni płatnego urlopu i jak będzie trzeba to dołoży bezpłatny na wniosek pani Reny. Minęły 2 tygodnie, telefon z milicji, major
Janusz, nigdzie nie dzwoń, mam twój paszport, wpadnij, jadę, rzeczywiście jakoś ten paszport dostałem, on jak nie wrócisz to umrę
majorem, ja to dlaczego masz stale cztery gwiazdki, on bo, kurwa, mają mi dopiero przysłać epolety z wojewódzkiej komendy.
Zaraz na początku maja pojechałem samochodem do Ambasady US w Warszawie, błądziłem chyba ze dwie godziny miedzy
wykopkami, w końcu dotarłem. Pytam w recepcji o wydział wizowy, jest w budynku Konsulatu, idę, sekretarka ładna szprycha, pyta
w jakiej sprawie, wizy do US, na zaproszenie, jakie nazwisko zapraszającego, Joseph Mazur, daje jej dowod osobisty, to proszę
poczekać parę minut, koleżanka zaraz zobaczy. Wraca za jakieś dwie godziny, znaleźli zaproszenie, Konsul będzie wolny za parę
minut, to pana zawołam. Siedzę chyba z godzinę, wreszcie mnie wołają, wchodzę, Konsul młody facet koło trzydziestki, na ile chce
pan jechać ?, mówi po polsku z lekkim akcentem, nie wiem, na parę tygodni, a po co?, mam wujka ma prywatną firmę, pewnie chce
się odwdzięczyć, był w Polsce parę lat temu, przyleciał na wyżerkę. No dobrze, a jaki pan ma zawód? Należy pan do Partii? Spowiedź
powszechna, w końcu przybił mi wizę w paszporcie, na trzy miesiące, pogratulował, ale mówi że to jest tylko wiza wjazdowa i
miejscowy Urząd Imigracyjny może mnie z powrotem wsadzić na samolot. Wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Siódmego maja 1981
roku pojechałem pociągiem do biura LOT w Warszawie kupić bilet na lot Warszawa - New York (JFK) i z powrotem na tą samą
trasę, musiałem pokazać paszport z wizą wjazdową. Kosztowało to około 27000 złotych, lot 20-tego maja, lądowanie dzień później.
Powrotny bilet miałem otrzymać na lotnisku JFK w biurze LOT-u.
Dwa dni po moim powrocie z Warszawy, w niedzielę, miałem dyżur, sam bo zwykle w niedziele nie było zgłoszeń, krowy i trzoda
pewnie na wakacjach. Późnym wieczorem dzwoni do mnie Andrzej, wicedyrektor Kombinatu, królestwa Juzkowa. Przyjedź do klubu
Kablosprzetu, jest bardzo ważna sprawa, jadę, siedzi przy stoliku z Szefem Sztabu, pułkownikiem Bartoszem, po cywilu, siadaj,
polewa jakiś koniak z ruskiej butelki, Bartosz, pij, nie trucizna, butelka po koniaku ale to bimber, dostałem od ruskiego generała na
konferencji w Legnicy, bardzo dobry, omija trzewia płynie prosto do głowy. Pytam co za sprawę mają, Andrzej, wiemy już od paru
dni że ośrodek wypoczynkowy będzie sprzedany, razem z jeziorem i przyległościami, las, kawał łąki, cena gdzieś około milion
dwieście, może pięćset. Na czterech to byłoby po około 300 tysięcy, masz forsę?, mam, ale kto ten czwarty, nie może teraz
powiedzieć, przyjdzie na to czas, ale spoko. No to, po co jestem wam potrzebny, Bartosz, nikt z nas nie ma wyksztalcenia rolniczego
czy tam coś z tej miedzy, ty oblecisz, nie ma sprawy, wszyscy się znamy. Pytam kiedy ten przekręt ma się odbyć, Andrzej za
dwa-trzy miesiące może pół roku, ale już teraz sprawy trzeba rozegrać i parę rzeczy przygotować, bo całość pewna. Mówię że za parę
dni wylatuje do USA, Bartosz, no chyba żartujesz, kiedy wracasz, gdzie ci będzie lepiej jak nie tutaj, za 3 miesiące bo na tyle mam
wizę, może wcześniej, może nigdy, Andrzej dwa miesiące to może być za późno, na wszelki wypadek, masz kogoś na myśli, może z
lecznicy, mówię że Adam, zięć Komendanta, obaj śmieją się, no zobaczymy.
Do USA wyleciałem 20-tego maja 1981 roku, nigdy nie wróciłem, nie wiem na pewno co się stało z tym projektem, tyle że rok albo
dwa po stanie wojennym odwiedził mnie w Ameryce drugi Adam (Marciniak), dostał awans na moje miejsce, kupili z Arkiem
(kierownikiem lecznicy) lecznicę powiatową i rzeźnię w Czarnym, Ośrodek wypoczynkowy Kombinatu kupiła podobno jakaś spółka,
jego imiennik Adam stale pracuje na lecznicy ale jest jednym z tej spółki, dobudowali podobno chałupę z czterema apartamentami,
będzie z tego ekskluzywny ośrodek.
Kurtyna w dół, światła zgasły, koniec bajki.