PIERWSZE LATA NA WETERYNARII



      Hey Piotr,

    Nie bardzo chcę Was zanudzać opowieściami ze studiów ale myślę, że wszyscy mamy w pamięci jakieś tam zdarzenia z tego 

ułamku czasu, to może i warto wrócić do tego na chwilę.


    Spotkanie z nową wiedzą to chaos mojej percepcji. Zawsze byłem wolny jak ptak, myślałem że mogę fruwać, dotknąć chmur i 

wznieść się tam gdzie deszcz nie pada, prawie Ikarus ale nie za blisko Słońca. Lądowanie było dość brutalne, gdzieś między biofizyką,

propedeutyką rolnictwa i weterynarii, a podstawą nauk politycznych. Czyste szaleństwo. Tyle że już nie miałem wyboru. Pierwszy 

rok jakoś tam przebrnąłem, egzamin z chemii organicznej u Mejera poszedł dość gładko, choć to dla mnie czysta magia, z histologii 

bylem dostateczny, za to z nauk politycznych dobry, co mnie dość zaskoczyło, a mamuśkę zdrowo rozśmieszyło. Pałacyk to teraz 

frajda, intelektualiści z Uniwerka, młotki z Polibudy, nikt z Wysrolu. Prawie. Kiedyś tam siedzę w pałacykowej Arce Noego, sączę 

grzańca, wchodzą dwie dziewczyny; koszykarka ze Ślęży, znalem ją z treningów na stadionie, wyższa ode mnie, dość interesująca 

strzyga z gigantyczną mandibulą. Przedstawiła koleżankę - Tereska. Gadu gadu, grzaniec za grzańcem. Następnego dnia miałem 

ćwiczenia w prosektorium. Siedzę, dłubię pęsetą w jakimś psim trupie, a tu wchodzi Tereska. Wyszło, że jest asystentką u Wyrosta. 

Nie brzydka dziewczyna tyle, że śmiała się jak koza. Zagadnęła do mnie żebym został na chwilę, zostałem. Okazało się, że jest 

magistrem chyba biologii ale tu czeka na jakieś otwarcie. Pożyczyła mi psią nogę do domu, bo za parę dni miało być kolokwium. 

Miała ta noga odurzający słodko-padlinowy zapach. Owinąłem ją w pergaminowy papier i wrzuciłem do lodówki. Mamuśka dostała 

szału; to mam ci ugotować jarzynową na tej nodze, czy jak ? Ojciec śmiał się jak szalony. Kolokwium zaliczyłem i nogę po cichu 

oddałem Teresce, jeszcze tego samego wieczoru poszliśmy do Pałacyku na grzańca. W sumie pierwszy rok przeżyłem na ciąg dalszy..

    Na wiosnę drugiego roku zachorowałem na zapalenie płuc, do domu przychodził znajomy lekarz mamuśki , specjalista, ginekolog. 

Wyciągał z kuferka szklaną strzykawkę z końską igłą i walił mi penicylinę na przemiennie w pośladki. Po trzech dniach pocieszył 

mamuśkę, że nie umrę, ona że dziękuje i że całkiem fajnie. Za parę dni w odwiedziny przyszedł Zbyszek J. z Bogdanem Ł., przynieśli 

spirytus, sok cytrusowy Dodoni i jakiś wermut. Wymieszali to wszystko, czekali aż się przeżre, a potem pij, to lepsze brachu niż 

wszystko inne.

    

    Okazało się, że Gibbon zapisał się do Związku Młodzieży Wiejskiej jak przystało na przyszłego lekarza wet. Z początkiem kwietnia

ma być jakiś dwudniowy zjazd w Karpaczu, jedziemy brachu. Siedzimy w autobusowej czerwonej dryndzie, trzęsie na co najmniej 

cztery stopnie w magnitudzie trzęsienia ziemi w skali Mercalliniego . Parę siedzeń przed nami siedzą dwie dziewczyny. Gibbon; gapią

się na nas, lecę pogadać. Nie bylem zachwycony, jedna miała jakieś krosty, chyba trądzik , jeszcze w liceum przysiągłem sobie że nie 

będę zadawał się z krostowatymi dziewczynami, bo co trzecia je miała. Druga dziewczyna była bardzo ładna i bez krost, ta gapiła się 

w odbicie na szybie. Zaprosił je na wieczorowego bełcika, przyszły. Tak oto poznałem moją przyszłą żonę Reginę. Trochę to 

niezgodne z powiedzeniem, że przypadki chodzą po ludziach, tym razem ludzie stworzyli przypadki.


    W czerwcu następnego roku pojechałem na ślub, swój własny. W pociągu tłum, jakby wszyscy jechali z Wrocławia na ślub do 

Kielc, stałem na jednej nodze i to nie na własnej. Nie poszedłem na egzamin z anatomii w terminie bo wypadł w przeddzień naszego 

ślubu. W drugim terminie, gdzieś na początku września Wyrost pyta dlaczego przychodzę dopiero teraz, ja że miałem osobisty 

powód, on co to za powód może być ważniejszy od jego egzaminu i nastroszył się jak mały kondor z piórami na szyi. Ja że byłem na 

ślubie, on własnym? Tak panie profesorze. Złagodniał, pióra opadły, oswojony kondor; a uczył się pan trochę? Dał mi pytanie z kory 

mózgowej. Akurat to wyuczyłem się, bo jak wieść gminna niosła, że jak chciał kogoś zgnębić to pytał coś z mózgu. Plotę coś tam, 

opowiadam, on na to, niech pan przestanie bajdurzyć, dam panu trójeczkę. Ja na to, że uczyłem się i nie chce trójeczki. Poparzył na 

mnie z niedowierzaniem; wie pan co, Pan Bóg wie na piątkę, ja na czwórkę, student może wiedzieć na trójkę, może plus, 

maksymalnie. Grabnął indeks i nabazgrał coś tam; życzę powodzenia. Na korytarzu zaglądam w indeks, dotrzymał słowa.

  powrót