PO ŚLUBIE I PRAKTYKA HODOWLANA
Ze ślubu wracaliśmy pociągiem pospiesznym Kielce - Wrocław - Zielona Góra, pospiesznym z
nazwy, bo podróż trwała ponad sześć godzin, ciuchcia stawała chyba na wszystkich pipidówkach po
drodze, zgodnie zresztą z kolejowym powiedzonkiem o stacjach, łąkach i baranach. Tłum ludzi na
korytarzach, siedzieliśmy ściśnięci w przedziale. Naprzeciwko siwiutka starowinka, zabawia nas
opowieściami o autochtonach wrocławskich, że jacy to z nich gospodarni ludzie, kultura zachodnia,
nie tak jak dzicz ze wschodu. Każde zdanie zaczynała od gdziekolwiek, jakkolwiek albo gdzie nie
gdzie. Bardzo gadatliwa. Rena udawała że śpi, ja miałem jej dosyć po paru godzinach. Pytam czy
napije się weselnej wódki, bo miałem ze sobą na przypadek napadu ślubnej fobii. Ona że tak,
wyciągnęła z torby rzeźbiony w drewnie dość spory kielonek. Z obu stron rzeźby nagich postaci,
wyraźnie płci męskiej. Pytam co to za jedni, ona że jeden to Bachus, a drugi święty Jerzy, co to
walczył ze smokiem. Mówię że ten Jerzy to wcale nie był taki święty, co najmniej hulaka i babiarz.
Ona, że jakkolwiek zrobili go świętym po śmierci. Na to nie miałem szans, nawet po śmierci. Wypiła
dwa kielonki i za chwilę skrzecząco chrapała tyle, że po cichutku. Rena otworzyła oczy, dojeżdżamy.
Parę dni później wyjeżdżałem z Tadziem do Jerzmanowej, to gdzieś blisko Głogowa, praktyka
hodowlana, cztery tygodnie. Wyglądało na dość przyzwoity PGR, zakwaterowali nas w jakimś
poniemieckim pałacyku, na pięterko wchodziło się krętymi schodami, pokój z wysokim sufitem, okna
na pół ściany, widok na łany jakichś zbóż, jak okiem sięgnąć. Zwierząt żadnych, pewnie wszystkie
zżarli. Dwa duże wyrka z rzeźbionymi podnóżkami, skrzypiały gorzej niż schody. Wieczorem wpadł
do nas Kierownik, przykro mu, że tu nie mają żadnej hodowli, tylko kilka krów i trochę trzody, bo
chcą być samowystarczalni. Jak chcemy to możemy poobcować z tym co jest, ale tam nie ma nic
ciekawego, ani dużo pracy, a ze wsi przychodzi pan Jan to doglądać, bo się na tym zna. Stołówka na
parterze, tylko dla kierownictwa, jesteśmy zaproszeni, kucharka z potrzeby, zootechniczka, jego
żona. Można wpadać cały dzień bo tam zawsze jest jakaś przekąska. Za to za chwilę będą żniwa i
wtedy możemy być pomocni, jakbyśmy się nudzili. Bomba, całkiem fajnie !
Następnego dnia Tadziu przyznał się, że on ten PGR załatwił, bo ma w tej wsi kuzynkę i ona nam
dookoła wszystko pokaże. Bardzo się na to spotkanie cieszył, bo kuzynka podobno bardzo fajna
dziewucha, miała za parę dni skądś wrócić. Tadziu wyniuchał, że we wsi mają basen i można tam
popływać, a co najmniej poleżeć nad wodą. Idziemy, po drodze gminny GS , wpadliśmy po piwo i
kapslowane wino grzybowe, bo innego nie było. Przyszła kuzynka Tadzia i przyniosła duży koc z
zapachem końskiego potu, mówiąc, że wie o tym, ale to się wywietrzy. Ładna dziewczyna, nie pije
bełtów, zazwyczaj, ale na taką okazję to się napije, Tadziu cały w skowronkach, ponad chmurami.
Ona że nie wiedziała, że nas dwóch, ale następnym razem przyprowadzi kuzynkę, żeby było do pary.
Ja nic, kupa śmiechu, kuzynka kuzynki, wlazłem do wody. Okazało się, że ten basen to zbiornik
wody na okazje pożaru, woda ciepła. Siedzieliśmy tam razem do popołudnia, Tadziu ją odprowadził,
jakby to była Puszcza Białowieska albo Chicago. Wrócił dopiero wieczorem. W sumie chodziliśmy
do tego zbiornika przeciwpożarowego, jak tylko było słońce, w międzyczasie robiliśmy nic, a potem
długo odpoczywaliśmy.
Zaczęły się żniwa, kosili najpierw pszenice, bo żyto nie było jeszcze gotowe. Kombajn kosił,
młócił ziarno, równolegle jechał traktor z przyczepą. Wyrzutnik kombajnu sypał to ziarno przez
rękaw prosto na przyczepę, strat prawie nie było, to nie ZSRR mówili. Na polecenie Kierownika
jeździliśmy na siedzeniu za traktorzystą i robiliśmy kreski, ile przyczep gdzie jedzie. Okazało się, że
PGR miał jakąś umowę z okolicznymi gospodarstwami, co czwarta mniej więcej przyczepa jechała
do olbrzymiej stodoły na obrzeżach wsi i tam zwalali to zboże na wielkie płachty. Podobno za to
dostawali od chłopów ileś tam bekonowych tuczników przeznaczonych na eksport. Wymiana
towarowa, całkiem jak w średniowieczu, tyle tylko, że wtedy wymieniali płody ziemskie na infidel
dziewczyny i tak to bractwo się rozmnażało.
Cztery tygodnie przeleciały jak mrugnięcie okiem, Tadziu wrócił do rodzinnego gniazda, a ja do
Reny we Wrocławiu.
P.S. przeczytajcie koniecznie cz. 7 - uzupełnienie do tego rozdziału (Pk)