POWAŻNIE,
NA III. ROKU I WAKACJE W MIELNIE
Hey
Piotry !
Teraz
trochę poważniejsze, bo czasy się zmieniły… Nie chcę bawić się
w filozofa, ale to wszystko chyba tak lata.
Ludzie
piszą scenariusz dla teatru zwanego życiem, nie w szczegółach, w
zarysach tylko, rysują cienką linię sukcesu na granicy między
banałem, a klęską. Życie rozdziela role w tym teatrze, jedni zostają
animatorami, inni tylko aktorami przydzielonych ról. Życie wprowadza
korekty lub rozmazuje tą linię przypadkami. Aktorzy mają wybór
zaakceptować konsekwencje przypadku lub je odrzucić w oczekiwaniu na
następny przypadek. Animatorzy kreują konsekwencje przypadku, nie
czekają na wybór następnych przypadków. Nie wiem kim byłem, bo nie
nakreśliłem linii sukcesu ale zaakceptowałem konsekwencje przypadku,
stałem się animatorem. Spadło to na mnie w listopadzie 1972 roku. W
moim teatrze dwóch osób przybył ktoś, kto nie był aktorem ani
animatorem, nie był nawet widzem, był tylko odbiorcą rezonansu życia,
bo tym się stał; życiem. Miał na imię Kamil, na życzenie mojej
mamuśki, bo ona znała Baczyńskiego z powstania, może myślała, że
zostanie jak on poetą.
Od
tego momentu zaczął się wyścig po przychylność losu, po dyplom, po
wszytko co się zwie dostatkiem w życiu. Tym obiecanym.
Chodziłem na
wykłady, notowałem każde zdanie, bo pisałem bardzo szybko. Przez
trzeci rok uzbierało się parę notatników. Na
egzaminy chodziłem teraz
w przed terminach. Za średnią dostawałem 300 zł. To było coś, bo
siedzieliśmy w trójkę Rena, Kamil i ja,
na przysłowiowym garnuszku u
moich rodziców. Wystarczało na kino, kaszkę i pieluchy dla gówniarza.
Na stypendium nie
kwalifikowałem się chyba dlatego, że byłem
miejscowy i być może nie spełniałem jakichś innych kryteriów. Za to
pracowałem trochę
w Robocie. Kiedyś tam załatwiliśmy zlecenie na
mycie szyb w zajezdni tramwajowej, podłączyli węże do hydrantów, dali
powrozy
żeby, który nie spadł z tych świetlików i druciane szczoty na
długich żelaznych prętach. Laliśmy wodę, jeździliśmy tymi szczotami,
a
świetliki były coraz to brudniejsze, zamazane jakimś olejem albo
smarami. Zajęło mam prawie dwa dni, żeby te świetliki całkiem
zasmarować. W końcu przyszedł jakiś kierownik czy tam brygadzista i
oświadczył, że to syzyfowa robota i te świetliki trzeba jakoś
powybijać tymi prętami. Wypisali nowe zlecenie do Robotu. Wybijaliśmy
te świetliki przez następne dwa dni. Zapłacili sowicie. Rena
była
teraz na czwartym roku Akademii Ekonomicznej, za rok zostanie
magistrem inżynierem od socjalistycznej ekonomii. Bardzo
fajnie, bo
może jakoś naprawi tą zdychającą ekonomię.
Na
wakacje pojechaliśmy do Mielna k. Koszalina, mieszkaliśmy w jakiejś
budzie, myliśmy się albo w Bałtyku albo w emaliowanej misce, kran był
na ścianie sąsiedniego budynku. Natomiast lato było wspaniale, morza
szum, ptaków śpiew…Nigdy nie pomyślałbym, że jagodzianki mogą
być warte marzenia, a halibut z rożna przysmakiem Posejdona.
Gówniarza sprzedaliśmy mojej mamuśce, wzięła go w Bieszczady, i
dobrze niech obcuje z przyrodą. Wracaliśmy z wakacji pociągami
relacji Szczecin-Wrocław-Zagórz z przesiadkami, ostatnia w Krośnie na
kierunek do Sanoka, wysiadka w Zarszynie. Jechaliśmy prawie dwa dni.
W Zarszynie pytam o autobus, były dwa kursy, jeden rano, a drugi już
odjechał o piątej po południu. Jest może jakaś taksówka do Jaćmierza,
była ale rok temu właściciel zapił się na śmierć, podobno miał
austriacką wątrobę. Poprzez łąki i błonie zaszliśmy po ciemku. Rena
mówi, że coś brzydko pachnie, ciotka że pewnie jakiś zwierz zdechł
pod tarasem, otwieram drzwi do sypialni gówniarza: trzyma się
barierki łóżeczka, tupie nogami śmiejąc się radośnie. Rena leci za
mną. Pytam co jadł na obiad, mamuśka, że rosół z kurczaka, ale nie
bardzo chciał to mu posłodziły. Dostał biegunki, tuptał cały umazany,
wzięły go pod prysznic żeby nie dostał jakichś bakterii, tak mówiły.
powrót