I. Okres wrocławski
Do Wrocławia na egzamin wstępny
udałem się w towarzystwie mego wuja Jana – lekarza weterynarii.
To on dzięki swojemu koledze ze studiów Jozefowi Wasilewskiemu
załatwił nam możliwość mieszkania w akademiku „Centaur” w
czasie egzaminów wstępnych. Na marginesie – dr Wasilewski
był mężem dr Elżbiety de domo Turek pochodzącej z Wieprza, studiującej
razem z moim wujem. Egzamin rozciągnął się na 8 dni bo była duża
konkurencja. Obejmował biologię – pisemny, chemię – pisemny
i język obcy – pisemny. Emocji nie brakowało. Szczególnie
zaś zabawna sytuacja zaistniała w momencie egzaminu z języka
rosyjskiego. Poziom wydał mi się tak banalny że zacząłem w nim szukać
jakichś haczyków. Napisałem, oddaję pracę a lektorka od języka
rosyjskiego mowi mi – proszę nie rezygnować, zastanowić się. Ale
ja napisałem wszystko Pani Profesor. - Proszę ??? -
Szybko sprawdziła kartkę, popatrzyła i namalowała wręcz z uśmiechem – bardzo dobry !
Wydawało się nam że wynik winien być pozytywny po
egzaminach i zostaliśmy z Antkiem przyjęci na studia. Zanim dotarł
wynik egzaminu drogą pocztową wcześniej zjawili się w naszym domu dr
Ela Wasilewska w towarzystwie docenta Karola Marcinkowskiego i
pogratulowali rodzicom przyjęcia na studia.
W czasie wakacji oprócz normalnej pracy w
gospodarstwie – czas żniw – pojechałem tradycyjnie do wuja
do Białki Tatrzańskiej. W czasie jednego z wyjazdów do Jurgowa
poznaliśmy w jednym z gospodarstw skąd te panie pochodziły. Właśnie
mieszkanki Wrocławia. Po krótkiej rozmowie zaproponowały mi
możliwość zamieszkania u nich w czasie studiów. Zapisałem sobie
adres – Wrocław u. Lelewela 10. Jeszcze będąc przed rozpoczęciem
studiów dotarłem pod ten adres. Biorąc pod uwagę że nie
przyznano mi akademika było to wyjście z impasu mieszkania. Dziś z
perspektywy czasu mogę powiedzieć że było to mieszkanie w stylu tip
top– Kiepscy . Taki sam układ wejścia, korytarza
wspólnego, toalety, sąsiedztwa. W mieszkaniu tym wraz z dwoma
panami po 60 spędziłem w sumie 6 miesięcy. A traktowany przez nie byłem
lepiej niż syn w rodzinie.
1 października 1969 roku rozpocząłem nowy etap w moim
życiu, który w konsekwencji ukształtował moje dalsze losy
życiowo zawodowe. Inauguracyjny wykład wygłosił dziekan wydziału
– profesor dr hab. Lech Wartenberg. Po nim nastąpiło uroczyste
wręczenie indeksów. I tu ciekawostka, jako pierwsi otrzymali ci
którzy najlepiej zdali egzamin wstępny. I profesor zaprosił
– „kulega Konik i Serafin”. Zapadła cisza, nikt się
nie poruszył. Jeszcze raz spojrzał na listę – „ aaa kuledzy
Krupnik i Serwin”. No byliśmy w szoku, obaj z jednego liceum, z
jednej miejscowości. Biedny dziekan był zdezorientowany gdzie to ten
Andrychów, a jak usłyszał nazwę naszej miejscowości lekko się
uśmiechnął – Wieprz ? – no jest taka rzeka, ale że
miejscowość ?
Po tak miłym początku od następnego dnia przeszliśmy do
prozy życia codziennego studenta Wydziału Weterynarii Wyższej Szkoły
Rolniczej we Wrocławiu.
Rozpoczynając studia na tym wydziale miałem trochę
świadomości że czeka mnie spore wyzwanie. Mówiło się powszechnie
że student tego wydziału musi mieć przez pierwsze dwa lata twardy tyłek
by usiedzieć „ryjąc” do poszczególnych
kolokwiów i egzaminów. No i że w zasadzie studentem to
się zostaje po zaliczeniu drugiego roku studiów.
Że tak jest szybko się przekonałem. Już pierwsze
wykłady z anatomii wywoływały u mnie popłoch. Nazwy w języku łacińskim,
który był dla mnie obcy, szybkie omawianie preparatów
– kości które profesor Myczkowski rysował i opisywał
jednocześnie na dwie ręce. Tu mała dygresja. Profesor Myczkowski
przejął katedrę po profesorze Antonim Bancie. Były to sławy
przedwojennej weterynarii we Lwowie. Po wojnie wielu profesorów
tej szanownej uczelni znalazło się we Wrocławiu gdzie tworzyli
podwaliny pod nasz wydział. Prawą ręką pana profesora był Pan Piotr
– rodzaj człowieka orkiestry na anatomii. Dość powiedzieć że jego
pozycja była taka że pewnego razu przyszedł zakomunikować – To
studenty mają tera wolne bo ja i Pan Profesor nie mamy czasu. Niestety
już w listopadzie nastąpiła bolesna zmiana na anatomii. W czasie prac w
ogrodzie prof. Myczkowski spadł z drabiny i złamał nogę. Operację
prowadził jego syn – chirurg ortopeda. Niestety pan profesor
zmarł. Katedrę objął po nim doc. Piotr Wyrost, który okazał się
być katem dla studentów czego i mnie przyszło doświadczyć.
Patrząc na dwa lata studiów i Biskupiu na którym odbywały
się zajęcia z anatomii histologii i hodowli ogólnej mogę
powiedzieć że w moim wypadku to co mnie tam spotkało mogę nazwać
„ syndromem Biskupina”.
Na drugim roku egzaminem ważnym była histologia z
embriologią. Wykładał profesor Marian Kuprowski a ćwiczenia w moim
wypadku prowadziła dr Jadwiga Czajkowska. Rysowanie spod mikroskopu
„komóreczek „ i tkanek było wyzwaniem
szczególnie gdy było brak talentu do kredki i ołówka to
też często zeszyt z rysunkami lądował daleko od „Czajki”
jak ją zwaliśmy.
W sesji zimowej na drugim roku był zaś egzamin z
histologii. Mówiąc kolokwialnie byłem do niego obryty tak że
mogłem cytować wykłady czy całe akapity z obowiązującego wtedy
podręcznika. Ale przed samym egzaminem nagle „trzęsawka”. I
tu strzeliłem sobie w kolano – ale o tym za chwilę. Pojechałem na
Biskupiu, wchodzę na egzamin. Szybko rozprawiam się z praktycznym
rozpoznawaniem preparatów. Siedem do rozmowy z profesorem i
…. – dupa. Nagle amba – nie wiem o co chodzi, o co
się Marian ciska, mnie wszystko zwisa. No i wylatuje z niedostatecznym.
Gdy wieść dotarła do kolegów z roku to przez tydzień nikt nie
poszedł na egzamin. Bo po co – jak ten pewniak Serwin opierdolił
egzamin to co my mamy tam szukać. Po dwóch tygodniach kolejne
podejście do egzaminu – a w zasadzie koncertu z mej strony.
Kuprowski coraz bardziej rozdziawia gębę. Nagle mówi –
wystarczy, stop ! Bierze indeks, patrzy na mnie i pyta. To teraz kulega
powie co się stało że nie było tak w pierwszym terminie ? No cóż
Panie Profesorze – dukam skruszony. Wystraszyłem się wziąłem,
wziąłem przed egzaminem relanium. No – znaczy kulega narkoman !
No nie Profesorze – to było pierwszy i ostatni raz. Wmalował do
indeksu – bardzo dobry ! I mało tego. Na radzie wydziału
spowodował że nie utraciłem dodatku naukowego do stypendium.
Drugim etapem syndromu Biskupina była oczywiście
anatomia. O dziwo ten przedmiot nie sprawiał mi kłopotu w sensie
zaliczeń z poszczególnych etapów trwających dwa lata
studiów. Przed egzaminem należało zdać egzamin praktyczny,
który na moje kwadratowe szczęście miałem zdawać u doktora
Peteli też człowieka ciut dziwnego z kompleksami. Przy
praktycznym często wspomagał nas Jacek – eks asystent
który za alkohol został usunięty z katedry anatomii. Ale wszyscy
wiedzieli że był gigantem w tej wiedzy któremu nie dorastał
wtedy żaden z asystentów – przy całym szacunku dla nich.
No i właśnie Petela zobaczył mnie z Jackiem w trakcie egzaminu
praktycznego. Finał wiadomy. Do Wyrosta na egzamin wchodziłem
specjalnie naznaczony. Efekt wiadomy. Oblany I termin, podobnie drugi
po wakacjach gdzie praktycznie nie miałem szans na zdanie go. Wobec
grożącej w tym wypadku reaktywacji na 2 lata szybko zdecydowałem się na
urlop dziekański. Semestr zimowy spędziłem w domu gdzie między innymi
zabawiałem się w prowadzenie teatru – wystawialiśmy „Grube
ryby”, uczestniczyłem z powodzeniem w konkursie recytatorskim
dochodząc do finału wojewódzkiego. W tym miejscu nieskromnie
wspomnę rozmowę z Panią Anną Polony , która
zaproponowała mi przyjście na drugi rok Wydziału Aktorskiego w
Krakowie. I bardzo ją zdziwiło co ja szukam na weterynarii. A- i w tym
okresie zrobiłem również prawo jazdy na auto i motor. Egzamin z
jazdy zdawałem na samochodzie Warszawa w porze już nocnej.
Na semestr letni wróciłem na studia. Było ciężko
bo nie miałem akademika i długo waletowałem na
„jaskółce” – czyli schowku na walizki itp. w
pokoju. A moje zajęcia to była tylko anatomia bo pozostałe przedmioty
mi zaliczono jako zdane poprzednio.
Ekspresowo rozwalałem na bardzo dobry kolokwia z
anatomii. Młodą asystentkę wręcz uczyłem anatomii co potwierdziły
później w czasie studiów mojego syna Macieja.
Nadszedł dzień egzaminu – 12 czerwca – dzień moich urodzin.
Egzamin
praktyczny zdany na bardzo dobry u prof. Waluszewskiej. O 10:00 wchodzę
na egzamin. Padają pytania, odpowiadam, koledzy obok coś tam też, jedni
zdają inni wylatują oblani. Wchodzą kolejni mnie rzuca Wyrost kolejne
pytanie – odpowiadam, czas mija, dochodzi 18:00. I nagle padam ze
zmęczenia. W tym momencie Wysrost podsuwa mi kość gnykową konia i każe
omówić jej aparat więzadłowy. A ja – czarna dziura.
W tym momencie triumfalnie profesor proponuje mi drugi termin –
24 czerwca – dzień moich imienin. Wychodzę i mówię sam do
siebie – no to finał studiów. Te dwa tygodnie nie wiem co
robić. Odwiedza mnie znajoma koleżanka z Mitkowa. Idąc przez plac
Grunwaldzki nachodzimy na Wyrosta, który z uśmiechem do mnie
– o widzę kolego że praktycznie do anatomii podchodzimy. No
cóż idę na egzamin 24 czerwca. Wchodzę po 10:00 wraz z kolegami.
Mijają godziny ja siedzę i nie dostaję ani jednego pytania. Około 18:00
zostaję sam. A kolega czego to nie umiał ostatnio ? kość gnykowa
– aparat więzadłowy Panie Profesorze. Łapię te nieszczęsną kość.
A Profesor – ZAAAARAZ !!! Czy ja kolegę o coś pytam ? ogląda
indeks rzuca mi go pod nogi i mówi – w zasadzie ja nie mam
już o czym z Panem rozmawiać. No to koniec Serwin. Biorę indeks,
wychodzę a za drzwiami pełen komplet asystentów z prof.
Waluszewską na czele. Ta wręcz wyrywa mi indeks z ręki ( a indeksu mi
profesor po pierwszym terminie nie oddał ) i krzyczy. Co jest kurwa
grane. Kolega przecież miał zdane w pierwszym terminie. To są przecież
niedopuszczalne jaja !!!
W tym momencie wyszedł Wyrost z uśmiechem i pytaniem – koleżanka coś mówiła ?
Efekt – profesor Waluszewska wkrótce opuściła katedrę anatomii i była długoletnim wykładowcą w Algerii.
Ja na nogach z waty wyszedłem z katedry, poszedłem
na wał nad Odrę, usiadłem. Zasnąłem. Obudziłem się koło północy
bo zrobiło się zimno. Ale anatomia była moja. I było już według
porzekadła – przejdziesz Kup ra i Wyrosta – do dyplomu
droga prosta.
A
dopełnieniem syndromu Biskupina był egzamin z hodowli ogólnej u
prof. Bolesława Nowickiego. Razem z kolegą Wiesiem Szymonisem –
Szymanowskim chcieliśmy błysnąć na egzaminie przed terminem. Wypad i
niedostateczny zaliczyliśmy gdzieś po 2 minutach egzaminu. A w terminie
oczywiście nie było problemu.
Z perspektywy czasu mógł mi się śnić Biskupin
koszmar jak mój matematyk. Ale o dziwo – nic z tych
rzeczy.
Okrasić ten okres dwóch lat studiów można
Profesorem Przestalskim i jego biofizykę. Egzamin niektórzy
dogrywali po 10-15 razy w różnych okolicznościach, w
różnych częściach Polski. To także fajne chwile spędzone na
praktykach wakacyjnych – Rychnów, Trzebnica, Chwalimierz.
A wakacje – czas dodatkowy między pracą w gospodarstwie
rodziców i wyjazdem do wujka gdzie pod jego okiem zaczynałem się
uczyć podstaw mego przyszłego zawodu.
Trzeci i czwarty rok to tak naprawdę zaczynały się
prawdziwe studia. Ja po perypetiach miałem już miejsce w akademiku.
Najpierw była to „czwórka” – czyli czterech w
pokoju – skład – Rysiek Michalak, Tadziu Banach, Krzysiu
Nowak i ja. Potem już trójka – Kaziu Grabowski, Krzysiu
Nowak i ja. Finałem w tym zakresie dla mnie był pokój
jednoosobowy gdyż w swym działaniu społecznym doszedłem do stanowiska
przewodniczącego rady mieszkańców D.S. „Centaur”
którego z kolei kierownikiem administracyjnym była Ela
Ciszewska. Studia studiami a ja postanowiłem je pogodzić z innymi
przyjemnościami. Był czas na klub Studencki „Katakumby”
gdzie czynnie się udzielałem, działaliśmy w SSR – Studenckim
Studiu Radiowym „Centaur”, był mały okres w kabarecie
„Ciaptak” – z Ewą Wyderką, Rysiem Znanieckim,
Marcinem Świtała teraz profesor na farmakologii – nota bene
– brat słynnych w tym czasie sióstr Świtała – śpiew
– Festiwal Zielona Góra, Tomek Hebel – pianino,
podkład muzyczny i inni, których nazwiska uleciały. Warto dodać
że teksty do kabaretu pisał Andrzej Waligórski – z Nowego
Targu. Wtedy to byłem blisko kabaretu Elita. W serdecznym kontakcie
byłem z Jasiem Kaczmarkiem, do dziś mam kontakt ze Staszkiem Szelcem.
To czas gdy poznałem Tadzia Drozda (mieszkał obok w akademiku ). A
przez kolegę z liceum Grzesia Reklinskiego – Kabaret pod Budą,
spotkania z balladą, filmy – poznałem Bogusia Smolenia,
który pochodził z Bielska Białej. Mimo dużej ilości nauki był
czas na teatr, operę, operetkę, filmy w „Śląsku” i imprezy
rozrywkowe, dyskoteki w Katakumbach i innych okolicznych klubach.
Zaliczenia, kolokwia, egzaminy w tym okresie to była już
inna bajka. Miło wspomina się wykłady z fizjologii prof. Załuckiego.
Tak samo jak mikrobiologię u prof. Adama Skurskiego – w czasach
studenckich we Lwowie czołowego Don Juana. Egzaminy u nich były czystą
przyjemnością. U prof. Skurskiego egzamin zdawałem jako uprzywilejowany
w niedzielę po mszy świętej.
Perełką z tego okresu były dla mnie też wykłady z
medycyny sądowej prowadzone przez kolejnego profesora ze szkoły
lwowskiej – Aleksandra Zakrzewskiego. Był profesorem medycyny i
weterynarii. Pochodził z rejonu Lwowa. Jego wykłady gromadziły całe
rzesze studentów od nas, z medycyny i nie tylko. Trudno było o
wolne miejsce na Sali wykładowej. Może ich pilne słuchanie dało mi
podstawy do tego by potem przez ponad 30 lat pełnić funkcję biegłego
sądowego w zakresie weterynarii. I jego koronne powiedzenie –
istnieje przypuszczenie graniczące z prawdą że …
Ukoronowaniem tego okresu jako rodzaj nagrody za
wyniki w nauce była praktyka – wyjazd za granicę do ZSRR –
jak wtedy nazywano część obecnego terytorium Ukrainy. Moment w
którym o tym będę pisał to 59 dzień wojny w Ukrainie, gdzie
mocarstwowe plany realizuje Rosja.
W oparciu o porozumienie naszego wydziału weterynarii z
podobnym w Charkowie wyjechaliśmy pod opieką dr Janusza Stańczyka. W
grupie studentów znaleźli się Grażyna obecnie Krneblewska, Piotr
Krneblewski, Mieciu, Lipiński Janusz, Krzysiek Wojnarski, Jasiu
Kiliszowski, Michał Drozdowski, ja i reszty już nie pamiętam ale było
nas w sumie 12 osób. Przez Terespol, Lwów, Kijów z
przygodami dotarliśmy pociągiem do Charkowa. Sama uczelnia była poza
miastem prawie wśród lasów. Trudno powiedzieć że mogła
czymś imponować. W moim odczuciu w stosunku do naszego wydziału była
daleko do tyłu. A położenie wynikało stąd, że jak się potem
dowiedziałem w czasie jednej z manifestacji pierwszomajowej z wydziału
tu uciekła świnia i zaczęła gonić wśród uczestników
pochodu. A że gościem specjalnym był ówczesny I sekretarz
Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego towarzysz Nikita
Chruszczów to jedną decyzją wywalił uczelnię poza miasto. Druga
przykra prawda – po odkryciu prawdy o mordach sowietów na
Polakach w Miednoje, Charkowie i innych miejscach jak Katyń skojarzyłem
że w tym lesie po którym chodziłem były mogiły zamordowanych
rodaków.
Dla nas dodatkową frajdą tej praktyki był wyjazd na Krym.
Wieziono nas tam blisko 20 godzin autobusem, który przypominał
wojskową budę Kamaz. Jechaliśmy między innymi przez Zaporoże –
słynna sicz zaporoska. Nocą dotarliśmy do Eupatorii gdzie zorganizowano
nam bazę pod namiotami. Było blisko do plaży. Stąd wodolotem odbyliśmy
podróż przez Symferpol, Sewastopol do Jałty. Wracaliśmy przez
piękne góry autobusem.
Kończąc praktyki w Charkowie mieliśmy pożegnalne
spotkanie na którym moje serce mocniej zabiło. Poznałem bardzo
fajną dziewczynę – Tanię Gierus. Grała na organach, śpiewała
fantastycznie.Jej rodzice byli profesorami na wydziale weterynarii.
Siostra też studiowała weterynarię. A jej miastem rodzinnym był
Siewierodonieck – tak obecnie zniszczony wojną przez ruskich
bandytów. Z Tatianą utrzymywałem długo kontakt listowny. Ostatni
list i przesyłka dotarły już po urodzinach Maćka do Łącka. Potem z
wiadomych powodów kontakt się urwał. A dziś myślę o niej w
kategorii – czy żyje, jak ewentualnie dotyka ją los wojny.
Studiując na naszym wydziale człowiek spotkał się z dwoma
kanonami od piątego roku studiów. Pierwszy dotyczył koronnego
egzaminu z chorób wewnętrznych. Utarło się powiedzenie –
od zdania interny mów do mnie – Panie Doktorze.
Rzeczywiście interna była obszernym materiałem z trzech lat. No i szef
katedry prof. Gancarz był postrachem roku piątego. Nigdy nie było
wiadomo w jaki obszar wyjdzie poza interną by udowodnić miałkość
studenta. Ale o tym trochę dalej.
Drugą przekazywaną prawdą przez kończących studia na
wydziale była maksyma – koniecznie ożeń się nim skończysz studia.
Potem idziesz w teren, chodzisz wiecznie zmęczony, śmierdzisz oborą,
nic ci się nie chce. A w terenie masz do zagospodarowania jako materiał
na żonę nauczycielkę bądź zootechniczkę jeżeli twa kariera będzie tkwić
w pegeerach – to były molochy – Państwowe Gospodarstwa
Rolne – najczęściej wzór złodziejstwa,
karierowiczów PZPR i innych nieudaczników żyjących na
koszt państwa czyli de facto całego społeczeństwa.
W moim przypadku postanowiłem poważnie podejść do
tych dwóch prawd. O ile było wiadomo że do interny trzeba było
ryć przez 4-5 tygodni i liczyć jednak na dodatkowy łut szczęścia to w
drugim przypadku piąty rok zaczynałem towarzysko w formie luzaka.
Owszem przez poprzednie lata byłem bardziej lub mniej związany
uczuciowo z różnymi dziewczynami ( tu zamilczę i nie będę się
silił na wyliczanki ), ale to nie były znajomości które mogły
kończyć się związkiem małżeńskim. Ja przynajmniej tak to czułem. A że
pewnymi losami kierują czasem przypadki? Tak myślę na moim
przykładzie.
Jak wcześniej wspominałem dużo udzielałem się w
działalność naszego akademickiego studia radiowego. Skład ekipy ulegał
zmianom ze względu na kończenie studiów. W pewnym momencie tuż
na początku października 1974 roku proszę dobrą przyjaciółkę Elę
Ciosek – studentkę zootechniki, mieszkankę Talizmana – Ela,
może uda ci się kogoś zwerbować do naszego studia.
-
Okey, rozglądnę się, spróbuję coś załatwić. – I nagle pod
wieczór 14 października – ta data to dla mnie wyznacznik
dalszych losów – wchodzi do mojego pokoiku – a
mieszkałem w „jedynce” – Ela a za nią ??? Alicja
– obecnie moja żona. Pierwsze spojrzenie – i … w tym
momencie moja wewnętrzna reakcja. Jeżeli ta dziewczyna jest wolna to
będzie właśnie moją żoną !! Czyli z całą odpowiedzialnością z mojej
strony – tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia.
Z relacji tego dnia w odczuciu żony było wręcz odwrotnie.
No ale cóż. Tak musiało się widać potoczyć dalej. Chociaż był
moment gdy zbyt szybko powiedziałem o swych zamiarach Ala zrobiła w tył
zwrot przez blisko dwa tygodnie straciłem z nią kontakt. Ale los
chciał nam sprzyjać. Przypadek sprawił że spotkaliśmy się w pobliżu
przychodni zdrowia i od tej chwili 48 lat już razem.
Wspólne chwile spędziliśmy razem w okresie Sylwestra
na obozie studenckim pod Jelenią Górą. Potem jej pierwsza wizyta
wraz ze mną na Święta Wielkanocne w moim rodzinnym domu i zaskoczenie
rodziców że Ala jest pełną sierotą i zajmuje się dodatkowo
opieką nad młodszą siostrą Mirką.
Jan Serwin
cdn