LENINGRAD cz.2

        Hey Piter the Great,

    Dość polityki, i tak nic nie mogę zmienić, to po co mam się ślinić…

    Wracam do rosyjskiej ekskursji.

    Na trzecie przedpołudnie pędzimy do sklepu, przestrzenny, dwie ekspedientki za ladą, młode, ładne dziewczyny, dobroye utro

uśmiechają się. Oni wszyscy mają dar wyniuchania inostranców, na podłużnej ścianie na przeciw wejścia lada, zdaje się że chłodzona,

czy wręcz lodówka bo szumi, widok z góry, żadnego mięsa ale trochę tego co wyglądało na boczek, nawet dość fajny, pytamy szto 

eto, prodavshchitsa (sprzedawczyni) że bekon, bierzemy pół kilograma, skol’ko? Pyatnadtsad rubley, drogo, tyle samo co para 

majtek, bierzemy. Obok cała góra słoniny, Gibbon szto takoje? Ona bekon, ja bekon?, syroy, chyba surowy. Dalej w tej samej 

lodówce zwoje czegoś krwisto-bordowego, Gibbon, poliglota rosyjski mówi, że to chyba kaszanka, pyta sprzedawczynie ona że

krowyanaya kolbasa, kaszanka. Za szklaną przegrodą lodówki leży parę suszonych ryb, jedna na ponad metr długa, dwie mniejsze, 

może rebionki, tyle że nie jesteśmy bardzo rybni. Z ciekawości pytam oni akuly? (czy to rekiny?) ładna do mnie net, eto karpy

śmieje się, białe zęby, czarne oczy. Na półkach pod jedną ze ścian całe mnóstwo jakichś rybnych puszek, makarony, kasze w 

drewnianych półbeczkach, na wagę, kilka okrągłych bochenków chleba, chcieliśmy bułki ale wykupione, bierzemy chleb, wyglądał 

na razowy, bo jakiś trochę ciemny. Na drugiej ścianie półki z wódką i parę rzędów różnokolorowych butelek, pewnie napitki dla 

ruskich ladies. Bierzemy dwie półlitrówki Moskowskaja, na naklejce 45%, wygląda swojsko, jak polska czysta ojczysta, krysia 

kaliber 45 (tak nazywaliśmy w naszym żargonie czystą wódkę, niesamowita hara, dostępna we wszystkich melinach, nawet na 

szklanki. Po wypiciu paru kielonków trzeba było uważać przy sikaniu, bo przepalała buty w rozprysku). One ze śmiechem, Prosit, 

vashe zdrovye, może trzeba będzie jeszcze wrócić do tych czarnych oczy. W akademiku wkładamy bekon do szuflady, dwie 

półlitrówki dumnie na stoliku.

    Upał jak w kalifornijskiej Death Valley (Dolina Śmierci), tam podobno 45 stopni nie schodzi z licznika, słoneczny żar z nieba się 

leje, idziemy na przywitanie do Uniwerka. Rukowoditiel prowadzi do metra, idziemy jak w owczym pędzie, nasz wódz Norbert na 

końcu, może czuwa czy przypadkiem ktoś nie chce uciec do kraju radzieckiej szczęśliwości, to by dopiero był obciach. Przesiadamy 

się na inną linię, po paru minutach jazdy wysiadamy, Ladozhaskaya stacja jak muzeum, czysta fantazja, miedzy budynkami domów 

akademickich dochodzimy na podwórko Uniwersytetu. Założony został w 1724 roku dekretem Piotra Wielkiego, z kierunkami 

fundamentalnych nauk humanistycznych, fizyki i inżynierii. Od 1819 roku istniał jako Imperial University of Russian Empire, od 

1948 do 1989 przybrał nazwę Leningradzki Państwowy Uniwersytet imienia Andrieja Żdanowa, przemianowany w 1992 roku na 

Petersburski Uniwersytet Państwowy. W czasie wojny i oblężenia Leningradu kompletnie zniszczony, po wojnie odbudowany w całej

wielkości i krasie. W 1891 roku Lenin otrzymał naukowy stopień prawa z tego Uniwersytetu, inni bardziej znani absolwenci to fizyk 

Alexander S. Popow, chemik Dmitrij Mendelejew, astronom Wiktor A. Ambarcumian, fizjolog Ivan P. Pawłow (ten od żarcia i śliny),

pisarz Iwan Turgieniew (“Rudin”, “On the Eve”) i historyk Zhores Mededev. Wchodzimy, olbrzymia sala ze wspierającymi 

kolumnami jak rzymskie Koloseum, przytłaczająca, na środku wielki stół przykryty kilometrowym jasno-zielonym obrusem, po 

bokach białe koronki, nasz rukowoditiel sadza nas na samym środku stołu, faceci po obu stronach dziewczyn. Po drugiej stronie stołu 

mały tłumek gospodarzy, około piętnastu, próżno by szukać studentów, sami oficjele. Grisza, nasz ruski opiekun/rukowoditiel 

przedstawia nas jako przodujących studentów, świetlistego Rolniczego Polskiego Uniwersytetu, dostajemy brawa, kolej na oficjeli, 

wita nas Komisarz Leningradzkiego Komitetu Orderu Lenina, Wieczysław, o ile mnie pamięć nie myli, mówi że mu przyjemnie i 

radośnie witać polskich przyjaciół, dziękuje Griszy za opiekę nad nami, okazuje się że ten Grisza jest którymś Sekretarzem 

Komsomolskiego Komitetu, szycha, tłumaczy całkiem niezłym polskim, niespodzianka. Następny jest Rektor, też się cieszy, inni 

siedzą jak rząd mumii, chyba jacyś profesorowie, mniej ważni w tym przedstawieniu. Czas na toasty, za miru, za druzbu, za

osvobozhdeniye, za uspekh, i oczywiście za budushcheye, w dotychczasowym życiu tyle toastów nie wypiłem, ale wódka zimna, 

doskonale mija jelitkowo po drodze do czaszki. Norbert dziękuje za teploye privetstvije (ciepłe przyjęcie) i za coś tam jeszcze, 

koniec zabawy, uśmiechy, uściski, rąsia piąsia, do zobaczenia we Wrocławiu. Wracamy do akademika, na zewnątrz wieje 

gorącym podmuchem wiatru, zmierzch.

powrót