„JAK TRAFIŁEM NA WETERYNARIĘ
Hey P&G,
Powiem Wam jak znalazłem się na weterynarii, bo to jest gdzieś między śmiesznym, a ciekawym, z przewagą kawału albo
przypadku, jak kto woli.
Miałem
kumpla jeszcze z czasów liceum, obaj mieszkaliśmy na Karłowicach,
razem graliśmy w kosza. Potem studiowaliśmy na
Uniwerku na Mat-Fiz-Chemie; on chemie, ja fizykę. Fizykę studiowałem z powodu Kasi, która była nauczycielką fizyki, 21 lat,
bardzo ładna sztuka. Kiedyś tam zapytała klasę co jest najprostszym dowodem na prostolinijność światła. Dostałem nagle jakiegoś
olśnienia i wypaliłem, że cień. Ona na to dlaczego, ja że nie można go dogonić, bo zawsze ucieknie. Tak oto zostałem fizycznym
geniuszem i pupilem Kasi. Za rok została wychowawczynią, a to już była 11-ta klasa liceum. No i poszedłem na egzamin wstępny na
Uniwerek, Kasia czekała na korytarzu pewnie żebym stamtąd nie zwiał. Nie zwiałem; Kasia była cała w skowronkach. Chwilę potem
zrobiła doktorat, została asystentką, a ja zdawałem u niej jakieś tam colloquium na drugim roku. W między czasie chodziliśmy na
kawę i ciasteczka do Słonecznej.
Chwilę potem miałem dosyć Kasi razem z fizyką albo osobno. Kumpel jakoś zsynchronizowanie miał dosyć chemii, choć bez Kasi.
Wszystko co z tego zostało to był Kwant, klub studencki w Rynku na drugim piętrze nad barem z pierogami.
Grało się tam w brydża i piło wino marki Wino, popularnie zwane patykiem albo Foke-Wulfem, na szklanki, bo tak można było
kupić u szatniarki za jedyne 5 złotych.
Za chwile, może dwie zostaliśmy obywatelami Pałacyku, to było życie; grzaniec, dziewczyny, hulanki, swawole.
Czas płynął całkiem nieźle, ale przyszła wiosna. Coś trzeba było robić, coś skończyć, tylko co ? Rano, pewnego dnia wracaliśmy z
Pałacyku po przepitej nocy, kupiliśmy patyka na rozjaśnienie szarych komórek i już mieliśmy się enlightować, kiedy zaczęło lać jak z
cebra. Weszliśmy do budki telefonicznej, on do mnie że ma pomysł na świetlaną przyszłość, ja nie miałem żadnego. Otóż pójdziemy
na weterynarię, poleżymy bykiem prze parę lat, zdaje się że pięć, a potem na kaczki do farmerów. Pomysł spłukaliśmy w trzewia
patykiem, na tym stanęło, choć dla mnie było to dość niespodziewane. Jeździłem co prawda do Bieszczad na tak zwane wakacje,
ciotka miała tam gospodarstwo; krowy, konie, trzoda chlewna i Bóg wie co jeszcze, ale ja miałem raczej chłodne podejście do całej
tej menażerii. Unikałem jak mogłem osobistego kontaktu, choć przeżuwacze oglądałem z dość bliska.
No ale stanęło na weterynarii, przez jakieś 3 miesiące wchłanialiśmy jakąś tam podobno należytą czy potrzebną wiedzę i
poszliśmy na egzaminy wstępne. Chyba po dwóch albo trzech tygodniach później Gibbon wpada do mnie, że jesteśmy na liście
przyjętych studentów. Nie bardzo wiedziałem, czy się śmiać czy płakać ? Przepiliśmy patykiem i tak zgodziliśmy się z losem.
Ukłony.