W życie, w mały świat cz. 2
W niedzielę, następnego dnia po ostatnim egzaminie, ojciec zaprosił nas do KDM-u (całkiem niezła restauracja, ale droga jak
cholera) na dziękczynny obiad, nie wiedziałem czy mam dziękować komukolwiek za cokolwiek, może tylko Bogu. Tyle, że zaraz na
wstępie zamówił butelkę pseudo koniaku zwanego Słoneczny Brzeg, co oczywiście wykreśliło Boga z dziękczynnego indeksu.
Wyglądało mi na to, że to on był wdzięczny, że w niedalekiej perspektywie gdzieś się wyniesiemy. Mamuśka nie była specjalnie
zachwycona, dopytywała się co teraz będę robił i przestrzegała mnie, żebym nie zabierał Reny z jej wnuczkiem do jakiejś wiochy. W
końcu znalazłem schabowego pod plasterkiem pomidora, wysuszyliśmy butelkę, już teraz z uśmiechem. Ona uwielbiała Renę i
gówniarza, mnie znacznie mniej.
W poniedziałek zadzwoniłem do Koszalina, odebrała sekretarka w Wojewódzkim Zakładzie Wet, pyta czy jestem umówiony z
Dyrektorem, nie, nie jestem, ona w jakiej sprawie, ja że już z nim rozmawiałem o możliwości zatrudnienia. Ona - to pan jest lekarzem,
ja że tak, całkiem świeżo upichconym, śmieje się. Dyrektor Mazur jest na naradzie w Komitecie, ale przekażę kto, co i jak, ale żebym
zadzwonił w środę rano, to go zastanę, dziękuje, bardzo fajnie, miła babina.
Dzwonię w środę, sekretarka - a to pan, zaraz połączę. Odbiera Dyrektor Mazur (nie jestem na 100 % pewien czy tak się wabił),
przedstawiam się, mówię o co chodzi, on na to żebym przyjechał bo coś ma na myśli, najlepiej w piątek bo siedzi w gabinecie, ale
mam zadzwonić kiedy będę w pobliżu. Rena wpadła w świat marzeń, to będziemy blisko morza i będzie fajnie, w końcu będziemy
sami, ona załatwi sobie pracę gdzieś tam, już chce tam pędzić, lubi Wrocław, Kielce też, ale najbardziej całe mnóstwo wody.
Lecę do dziekanatu, bardzo miła kierowniczka mówi, że dyplom będzie gotowy po zakończeniu sesji, za jakieś półtora miesiąca,
Wyrost trzeciego marca podpisał mój indeks, może mi dać wydruk pierwszej strony dyplomu, tylko wpisze nazwisko i datę.
Jeszcze
tego samego dnia Rena poleciała po pracy na Główny, żeby zobaczyć jak
tam można się dostać. Wyjazd o 7 rano,
większość pociągiem, trochę autobusem, w Koszalinie około 3 po południu, nie ma problemu, wstaniemy wcześniej. Pytam po co ona
chce tam jechać, to tylko wstępna rozmowa, jak coś fajnego wypadnie to pojedziemy razem, naburmuszyła się ale nie wojowała,
chyba dlatego że gówniarz nabawił się kaszlu w przedszkolu.
Z dworca autobusowego dzwonię do WZWet-u, jest pan Dyrektor, będę za parę minut, trwało prawie godzinę zanim tam
dojechałem taksówką. Przyjął mnie ładnie, nawet wyszedł z gabinetu, wielki chłop, kwadratowa szczęka, jak u jakiegoś kowboja z
Texasu, niech pan spocznie, to chyba dość nieciekawa podróż z Wrocławia, w lecie są połączenia z całym krajem, w zimie pustka.
Siedzę cicho, nic na to, tylko przymilnie się uśmiecham. Mówi, że myślał o WIS-ie, właśnie jeden z lekarzy przeszedł na emeryturę,
poza tym prowadziłbym seminaria z chorób trzody chlewnej i krów, bo mam świeżą wiedzę, mówię - że fajnie, ale czy ma jakąś
alternatywę. On, zaraz zadzwonię do Słupska, mój były zastępca jest tam teraz Dyrektorem i właśnie do spółki załatwiamy tubki
Polzomycyny ze Szwecji na choroby wymion. Dzwoni, co słychać ?, napisaliście już podanie na aprobatę zapotrzebowania do
Komitetu ?, bo to dewizowy zakup, Olsztyńskie też potrzebuje. Coś tam słucha, skrzywił się jakby przełknął żywcem pół cytryny. No
dobra, jutro wyślę mojego speca od finansów, on wam pomoże, tak, samochodem. A co tam z tymi ofertami pracy ? Parę ? No nie,
ale mam tu kogoś w sam raz. Do mnie, mamy tu pokoje gościnne w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym, jak się kolega nie spieszy
gdzieś, to może się tam rozgościć. Rano przyjedzie samochód i pojedziecie do Słupska, Dyrektor Dąbrowski będzie na was czekał.
Wygląda mi, że awansowałem na kolegę, bomba.
Jedziemy, okazuje się, że ten od finansów jest ekonomistą po Warszawie, żona jest lekarzem wet. i dlatego on tu pracuje, pewnie
są oboje szczęśliwi, bo nie ma to, jak widzieć kogokolwiek 25 godzin na dobę, zwłaszcza żonę. Dąbrowski to ten agent, co przyjechał
na rekrutacje do Wrocławia, przyjemnie mu, zaraz pogadamy, tylko załatwi sprawę z tymi cholernymi tubkami dla krowich biustów,
myśli pewnie, że to dowcipne i zrobi wrażenie swojego chłopa. Nie zrobił, ale co tam, każdy może mieć chwilowe niedokrwienie
mózgu. Wraca, pije pan kawę ? pani Krysiu, niech pani poda dwie, chyba ma kaca, mam dwa etaty dla lekarza, jeden tutaj w Słupsku,
ale mieszkanie jest obok lecznicy, mają jednego lekarza i technika, ale chcą jeszcze jednego lekarza. Drugi etat w doskonałym
terenie, kupa obszarników, gospodarstwa po 200-300 świń , 50 albo więcej krów, jeżdżą do kościoła fiatami, w kapeluszach,
mieszkanie niedaleko lecznicy, ale potrzebuje remontu, piec w piwnicy z bojlerem i z tego bojlera leci połączenie na kaloryfery.
Myślę, że to coś dla Reny, chyba by się ze mną rozwiodła, za chwilę. Ale kolego mamy jeszcze jedno miejsce, tylko muszę zadzwonić
do powiatowego co tam się dzieje, pan żonaty ?, tak, niestety. To niech pan wpadnie z żoną za parę dni to na pewno coś wymyślimy.
Dzwonię za kilka dni, tak te oferty są aktualne, w tym samych miejscach, niech pan przyjeżdża, z żoną ? No tak, albo jak pan uważa.
Jedziemy, Rena; tylko żebyś nie wybrał jakiegoś zadupia, jak nie nad morzem, to niedaleko, no i jeszcze jakieś w miarę fajne
mieszkanie, ale nie na lecznicy, bo będzie śmierdziało jakimś bydłem. Ona chyba źle wybrała, nie ten facio, może była chwilowo
zaślepiona. Mówię, że ona będzie miała decydujące zdanie, ale myślę, że nie ma takiego mądrali, co by zrozumiał kobietę, może
beczka soli, tej zjedzonej razem by wystarczyła, może Stwórca, tyle że on nie jada tyle soli, miałby nadciśnienie, anioły też. Kiedyś
zupełnie przypadkiem oglądałem późnym wieczorem krótkometrażowy film pod tytułem “Ostatnie takie trio”, kupa śmiechu, jeden
miglanc pyta kolesia czy wie co jedzą anioły, a no nie wie, to ten miglanc objaśnia nic nie jedzą bo by nam na głowy nasrały….