W nowe życie, w inny świat – początki w Człuchowie.
Rena obudziła się skoro świt, pozapalała wszystkie możliwe światła, pytam co się dzieje, ona że spać nie mogła, bo jest cała
hyper-adrenalinowa, lata po wszystkich kątach, zdążyła posprzątać kupkę gruzu z pokoju. Idę do łazienki, na suficie podłużny,
olbrzymi cylindryczny bojler na co najmniej 150, a może i więcej litrów wody, sięga rzutem do połowy wanny, jak by się urwał to
kaszanka z nieszczęśnika. Wanna na krótkich nóżkach z poobijaną glazurą na boku i dnie, widać rdzę, z kranu leci ciepła woda tyle,
że z jakimś rdzawym osadem, ale za chwilę czysta. Pytam czy jadła śniadanie, zjadła kanapkę jeszcze z Wrocławia, drugą zostawiła
dla mnie, próbowała zrobić kawę, ale kuchnia podobno nie działa. Zaglądam, widać ruszty, niżej szuflada na popiół, z tylu dymne
połączenie do działowej ściany, mówię że kuchnia węglowa, szpera palcem po rusztach, zdziwiona, to niesłychane. Mówię, że
słychane ale może da się jakoś załatwić gazową, szukam podłączeń, nie ma, trzeba będzie kupić węgiel albo drewno. Na zewnątrz
prószy śnieg, próbuję domknąć porządnie kuchenne okno, kiwa się, miedzy murem, a okiennicą szpara na dwa palce. Rena, na razie
wszystko bomba, parę rzeczy trzeba będzie wymienić albo naprawić, optymistka. Lecimy do kaloryferów, mocno cieple, ona że
otworzyła pokrętło jeszcze wczoraj wieczorem bo inaczej byśmy uświerkli, to chyba z gwary kieleckiej, myślę że moglibyśmy się
przymrozić. Dwa kaloryfery połączone wzdłuż, płaskie, na jakieś dwa centymetry głębokie, bez żeberek, jak takie coś ma grzać tak
małą powierzchnią grzewczą przez wymianę energii cieplnej, to było poza mną.
Balkon, mały, przyklejony do ściany, ale z barierkami, patrzymy w dal, pasmo potężnych drzew, teraz bez liści, za nimi nagrobki.
Mówię do Reny, popatrz za drzewami masz wesołe miasteczko, ona co takiego, ja że cmentarz, w lecie będzie jak w piosence Hanki
Ordonówny:
… Noce takie są upalne i słowiki spać nie dają,
A przez okno do mej izby, jakieś strachy zaglądają…
Prawdopodobnie izba Hanki była niskoparterowa, nie sądzę żeby strachy chciały się wdrapywać na drugie piętro. To co prawda
była piosenka o zgubionym sercu, ale jak na razie nikt z nas obojga niczego nie zgubił, narządy w porządku, chyba że wiarę w nowe
budownictwo, ale co tam piękna mówi, że to nie Nowy York i da się naprawić, podwójna optymistka.
Ktoś puka do drzwi, pewnie dzwonek nie działa, w drzwiach stoi Jastrzębski, cały uśmiechnięty, przyszedłem zobaczyć jak się
państwo urządzili, nigdy nie widziałem tego mieszkania. Siadamy na wersalce, Rena przeprasza, że kawy nie poda bo kuchnia nie
działa, on pewnie węglowa, teraz tak robią, ale możecie państwo wymienić na gazową, w Chojnicach można kupić całkiem zgrabną i
do tego butle z gazem, wymienia się w Człuchowie na stacji benzynowej. Nie radziłbym tego wszystkiego zakładać samemu, mam
mechanika samochodowego, pracuje w szpitalu, złota rączka, nam założył i jeszcze żyjemy. Chciałem jeszcze zaprosić państwa na
obiad, dzisiaj na trzecią, będą Marciniaki i Arek Nowacki z żoną, to kierownik lecznicy, będą gołąbki z kaszą gryczaną i grzybkami,
moja żona bardzo dobrze gotuje. Wygląda mi na to, że odbędzie się poświęcenie nowego lekarza wet, zobaczymy.
Rena wypiękniła się jak na koncert The Right of Spring Igora Strawińskiego, kremowy sweterek, mała czarna, szpilki, popielaty
kożuch z szalowym, czarnym, chyba baranim kołnierzem, dostała go w prezencie od mojej mamuśki w podzięce za wnuczka, bardzo
szykowny. Wyglądała jak leśny duszek tyle, że zimowy zamiast wiosenny , Igor pewnie przewrócił by się w grobie, a może nie.
Namówiłem ją żeby wskoczyła w kozaczki, bo napadało trochę śniegu, może być ślisko, a w takich okolicznościach przyciąganie
ziemskie lubi się uzjadliwić. Samochodu nie mieliśmy, nawet nie miałem prawa jazdy, pomijając uprawnienia na wózek dziecinny, ten
wyrobiła mi moja piękna, a to było kawałek marszu.
Wchodzimy, obszerna jadalnia, długi dębowy stół na dziesięciu biesiadników, miękkie krzesła, Marciniaki wraz z Nowackimi po
jednej stronie stołu, babiny razem, faceci na skrzydłach, Jastrzębski na szczycie, jak przystało na wodza. Wygląda mi to na coś w
rodzaju symbolicznej opozycji, zabiera kożuch Reny, wynosi chyba do przedpokoju, sadza nas po drugiej stronie stołu, blisko władzy,
chyba upatrzył sobie sojusznika. Przedstawia kto jest kto, Jadzia, jego żona przynosi półmisek z gołąbkami, drugi z wieprzowymi
klopsikami, też w sosie grzybowym, do tego ziemniaczki puree. Wszystko bomba podane, białe wino w kryształowych lampkach, ma
babina gust. Jastrzębski odpala przywitalną gawędę, że wreszcie będzie miał przyzwoite laboratorium i nikt nie będzie gonił do
Słupska czy wysyłał testów do Koszalina, że to będzie finansowo bardzo dla nas wszystkich korzystne. Kolega, nowy lekarz będzie
się tym zajmował, jako kierownik laboratorium, a w chwilach wolnych i w potrzebie będzie współpracował z lecznicą jako ordynator.
On, lekarz powiatowy będzie moim bezpośrednim przełożonym, ma nadzieje, że współpraca ułoży się dobrze i wszyscy będą
usatysfakcjonowani, tak ze względów zawodowych jak i osobistych. Staż zaczynam od poniedziałku, bo on wie że musimy parę
rzeczy załatwić, a to wymaga trochę czasu.
Pałaszujemy gołąbki, doskonałe, klopsiki wspaniałe, nie wiem co lepsze, spłukujemy trzewia białym winem. Arek dopytuje się czy
mam samochód, no nie mam, chcę zrobić prawo jazdy, Marciniak (Adam) mówi, że jego żona Zosia właśnie zaliczyła kurs i dostała
prawo jazdy i jak chcę to ona mi ten kurs załatwi. Pyta jak tam z mieszkaniem, mówię co i jak, on na to że dwa sąsiednie budynki są
jeszcze w stanie surowym, coś tam wykańczają i zna brygadzistę, bo mu okna wymieniał, to z nim pogada, nie powinno być
problemu, także z wanną poza tym, że będę musiał sypnąć kasą. Arek stwierdza, że on też przeżył kuchenkę węglową, ale to nie
problem bo możemy pojechać służbowym Rumunem do Chojnic i tam kupić gazową razem z butlą z propanem, a najlepiej dwie.
Wychodzimy, Jastrzębski pyta czy chcę zobaczyć laboratorium, oczywiście, wchodzimy, wita nas szczupła blondyneczka, Irena,
technik laboratoryjny, z krótkiego korytarza prowadzi do małego pomieszczenia, na podłodze stoi autoklaw, niestety nie podłączony,
bo bojler nie działa i nie robi pary, obok metalowy stół z przykręconymi do betonowej podłogi nogami, parę szufladek, ściany
betonowe, Dalej pokój roboczy, tu przygotowuje się probówki dla lecznicy na krew i mleko, przychodzą z Miastka, bo tam mają
dobry autoklaw, ale nie wie czy są wysterylizowane, bo większość przychodzi brudna. Jeszcze jeden pokój służy do przygotowania
pożywek na płytkach Petriego, ale teraz tego nie robi, bo ten popsuty autoklaw. Na końcu dwa biurowe pokoje z oknami i osobnym
wejściem. Ma też pomoc laboratoryjną Jankę, ale dzisiaj ma wolne, dzwoniła że zasypał ich śnieg. Mówię, że pogadamy w
poniedziałek, że jest mi przyjemnie i pewnie będzie współpracować z moją piękną, chyba się ucieszyła.
Rena pyta co z tym laboratorium, ja że nie chce wiedzieć, ale może tam się zahaczyć zanim coś znajdzie, mamy randkę biurową z
Jastrzębskim w poniedziałek.
Sypie śnieg, mokry, ciężki, klei się do butów, dobrze że ubrała kozaki.
powrót